Było już późno, gdy Małgorzata G. (30 l.) zamknęła się w pokoju z córeczką i synkiem. Dzieci spokojnie spały w swoich łóżkach. Przytłoczona codziennością kobieta chwyciła szalik jednego z maluchów, zawiązała na swojej szyi śmiertelny węzeł i zdecydowała się na najgorsze z możliwych rozwiązań. Powiesiła się na piętrowym łóżeczku.
- To dzieciaki, gdy się obudziły, zaczęły wzywać pomocy. To one widziały ją jako pierwsze... - mówi siostra samobójczyni.
Jak zapewniają najbliżsi kobiety, nic nie zapowiadało dramatu. Kilkanaście godzin wcześniej Małgorzata sprawiała wrażenie pogodnej.
- Spędziła z dziećmi Wigilię, potem pierwsze i drugie święto, wspólnie rozpakowywali prezenty, była radosna i zadowolona - wspomina siostra samobójczyni.
Nikt nie przypuszczał, że zahartowana i twarda kobieta, za jaką uchodziła, załamie się tak bardzo, że na oczach dzieci odbierze sobie życie. Bo mimo że pani Małgorzata nie miała w życiu łatwo, starała się żyć normalnie. Miłosz i Maja byli dla niej najważniejsi. To dla nich przez ostatni rok starała się trzymać. Być matką i ojcem jednocześnie. Tej feralnej nocy coś jednak pękło w Małgorzacie.
- To mąż zabrał ją do siebie - mówi siostra samobójczyni.
Bartosz G. (27 l.), mąż Małgorzaty, powiesił się rok temu po jednej z kłótni z żoną, która zagroziła mu rozwodem. - Ona kazała mu się wyprowadzić, a on tego nie wytrzymał i się załamał. Świata poza nią nie widział - dodają znajomi małżeństwa.
Mężczyzna wynajął mieszkanie i tam w samotności, krótko po północy, odebrał sobie życie. - Wszyscy obwiniali Gosię za tę śmierć. W końcu i ona nie wytrzymała - rozpacza siostra samobójczyni.