Pan Marek prowadził w Warszawie firmę handlującą paletami. W 2009 roku ktoś nocami dobijał się do jego domu i wydzwaniał domofonem. Aż nadszedł 25 czerwca. Mężczyzna został wtedy wywabiony na spotkanie biznesowe i uprowadzony.
Porywacze w kominiarkach przyłożyli mu pistolet do głowy, skuli kajdankami, zakleili oczy i usta taśmą i wrzucili do samochodu. Chcieli wyciągnąć od jego rodziny 660 tys. zł okupu, ale ponieważ nie potrafili się z nią skontaktować, wypłacili jego kartami 16 tys. zł i porzucili samego w lesie.
W namierzeniu porywaczy pomógł system GPS zainstalowany w BMW, które porywacze ukradli ofierze, a potem nie potrafili uruchomić. Antyterroryści zastali przy aucie Kamila R. (29 l.) i Krzysztofa Z. (26 l.), którzy twierdzili, że wybrali się na jagody i natknęli na auto, ale potem doprowadzili śledczych do pozostałych oprychów.
Za kraty trafiło ich jeszcze czterech: Arkadiusz L. (34 l.), Dariusz C. (40 l.), Marek P. (39 l.) i Marcin S. (35 l.), uznawany za herszta bandy. Wszyscy, prócz Arkadiusza L., byli wcześniej karani. Marcin S. przesiedział 12 lat za zabójstwo.
W kwietniu ubiegłego roku wszyscy stanęli przed sądem. Proces posuwał się całkiem sprawnie, odbyło się 10 rozpraw, a w miniony piątek sąd ogłosił, że... wypuszcza porywaczy z aresztu.
- Zgodnie z prawem, jeśli sąd nie wyda wyroku w dwa lata od aresztowania oskarżonego, musi wystąpić o przedłużenie aresztu do sądu apelacyjnego, a nasza sędzia tego nie zrobiła - mówi pan Marek, który z sali sądowej wyszedł blady jak ściana.
- Od razu zaczęłam się bać, że znowu zacznie się nocne dzwonienie domofonem - opowiada ze łzami pani Joanna (38 l.), żona pana Marka. - I miałam rację. Dwa głuche telefony mieliśmy już następnej nocy po zwolnieniu tych bandytów z aresztu - dodaje.
- Jestem przerażony - mówi krótko pan Marek.
Marcin Łochowski, rzecznik Sądu Okręgowego Warszawa Praga, bagatelizuje sprawę: - Sąd uznał, że na tym etapie postępowania wystarczające będą inne środki zapobiegawcze. Oskarżeni mają zgłaszać się trzy razy w tygodniu na komisariat i mają zakaz zbliżania się do pokrzywdzonego - mówi.
Dla pana Marka i jego rodziny to żadne pocieszenie. - Kto zagwarantuje, że oni nie wrócą? Przecież nie możemy przez całe życie uciekać - złości się pani Joanna i rygluje drzwi na cztery zamki.