- Wściec się można. Dlaczego te szczepionki zrzucane są na zamieszkane tereny? - denerwuje się Dominika Bereżycka z Pruszkowa (woj. mazowieckie).
Przeczytaj: OLSZTYN: Miasto zagrożone wścieklizną. Wszystkiemu winne nietoperze!
Kobieta wybrała się z dziećmi na działkę w Nowym Mieście nad Pilicą. W pewnym momencie 4-letni Kubuś podniósł z ziemi brązową kostkę. Chłopiec wziął ją do buzi. Zauważyła to jego mama. - To coś przypominało mi prezerwatywę. Zauważyłam, że coś się z niego wylewa. Na opakowaniu było napisane "szczepionka dla lisów - nie dotykać!" - opowiada.
Spojrzała na dzieci i zauważyła kawałek szczepionki w kącikach ust najmłodszego synka. Natychmiast pojechali do warszawskiego szpitala zakaźnego. Tam się dowiedzieli, że zarówno Dominika Bereżycka, jak i jej dzieci: Kuba (4 l.), Julia (5 l.) i Oliwier (10 l.) muszą przejść serię pięciu bolesnych szczepień przeciwko aktywnemu wirusowi, który znajdował się w szczepionce.
Sprawdź: Maryland. Dostał nerkę z wścieklizną!
Służby weterynaryjne nie czują się winne. - Każdorazowo przed wykonaniem akcji szczepienia lisów przeprowadzamy szeroko zakrojoną akcję informacyjną - mówi dr Paweł Meyer, zastępca mazowieckiego wojewódzkiego lekarza weterynarii.
- Szczepionka była zrzucana z samolotów. Jest w kształcie kostki o barwie brunatnozielonej i o silnym zapachu rybnym. Przestrzegamy, aby pod żadnym pozorem jej nie dotykać - apeluje.