"Super Express": - Był pan na miejscu, gdy doszło do katastrofy.
Piotr Kraśko: - Wszystko wydarzyło się jakieś sto, dwieście metrów od nas. Na początku widzieliśmy samochody strażackie, ale nikt nie przypuszczał, że jadą w stronę lotniska, że mogło dojść do takiej tragedii. Zaraz potem dotarła do nas wiadomość, że w samolocie prezydenckim miała miejsce awaria. Myśleliśmy: tylko awaria. Natychmiast pobiegliśmy w tamtym kierunku. Chcieliśmy być jak najbliżej, więc przedarliśmy się przez pierwszy kordon milicjantów, ale drugi nie chciał nas przepuścić dalej. Doszło do szamotaniny. Ale tak zachowują się wszystkie służby porządkowe na świecie.
- I wtedy już pan zrozumiał, co się stało?
- Tak. Zobaczyliśmy palące się jeszcze szczątki samolotu. Najpierw urwane skrzydło z kołami do góry. Wcześniej jeden z naszych montażystów chciał sfilmować moment lądowania. Widział, że samolot podchodził do pasa startowego mocno przekrzywiony. Potem my wszyscy zobaczyliśmy kawał przeoranej przez skrzydło ziemi. O sile uderzenia świadczyło to, że niedaleko nas leżało skrzydło, w innym miejscu silnik, natomiast kadłub poleciał kilkadziesiąt, a może nawet kilkaset metrów dalej.
- Co działo się później na miejscu katastrofy?
- Miała ona miejsce na polu tuż przy lotnisku. Odległość od lotniska do centrum Smoleńska jest mniej więcej taka, jak z Okęcia do centrum Warszawy. Samochodem jadącym na sygnale z centrum Smoleńska dojedzie się tu w pięć minut. Dlatego pomoc mogła przybyć na miejsce bardzo szybko. Najstraszniejsze było to, co sobie uświadomiliśmy dopiero po jakimś czasie - to, że widzieliśmy wyłącznie gorączkowo pracujących strażaków i milicjantów, którzy otaczali i przeczesywali teren, natomiast ani śladu karetek. Czy były niepotrzebne? To wróżyło najgorsze. Nie widzieliśmy biegających z noszami sanitariuszy. Okazało się, że karetki stały jakieś 200 metrów od miejsca katastrofy.
- Czy próbował się pan dowiedzieć czegoś więcej od rosyjskich służb?
- Tak, ale bez skutku. Pytaliśmy chodzących w popłochu funkcjonariuszy o to, co wiedzą na temat katastrofy, prosiliśmy o jakiekolwiek szczegóły. Krzyczeli tylko: "Roztrzaskał się, roztrzaskał się!". Jacyś oficjele wychodząc z lotniska, mówili, że w życiu nie widzieli tak strasznej katastrofy, że nic takiego nie miało jeszcze miejsca w historii lotnictwa.
- Ani w historii Polski...
- To niebywała symbolika. Na pokładzie oprócz postaci publicznych były też rodziny katyńskie. Wszyscy przybyli złożyć hołd ofiarom tamtej zbrodni. Katyń "zabija" po raz kolejny. Znów straciliśmy elitę narodu