Wielkanoc w PRL, czyli były jaja

Bez cukrowego baranka Wielkanoc w PRL nie byłaby słodka. Bez butelki po płynie Kokosal dyngus nie byłby udany

Pozostanie tajemnicą systemu, czym tak utwardzano cukier cukrowych baranków, że można było połamać sobie na nich wszystkie zęby. Mimo to wielkanocny baranek, zaraz po odtrąbieniu radosnego Alleluja, trafiał z koszyczka do konsumpcji. Najgorsza była podstawka, zwłaszcza jej część zielona, z trawką namalowaną akwarelą.

Jajka przeznaczone na pisanki, o ile nie pochodziły od tak zwanej baby, czyli ze źródła wszelkiej innej świątecznej obfitości, miały w PRL-u kłopotliwy feler - pieczątkę z czerwonego lub fioletowego tuszu. Do zamaskowania pieczątki świetnie nadawały się flamastry z zestawu "Pisaki Alfa 7 kolorów" lub "Pisaki Alfa 3 kolory". Mając pisaki Alfa, można było przygotować iście awangardowe pisanki, bez sięgania po igły i żmudnego oddawania się temu, czemu oddawały się twórczynie ludowe sprzedające swoje jajowate dzieła licznym, rozsianym po całym kraju Cepeliom. Takie pisanki zwano skrobankami, ponieważ wtedy słowo to nie było zakazane.

W PRL jajka nie stawiały oporu flamastrom. Stawiały go za to barwnikom przeznaczonym do sposobienia wielkanocnych kraszanek. Najskuteczniej barwniki farbowały palce, świąteczne obrusy i szklanki, w których, zgodnie z przepisem, należało zanurzyć "czyste i odtłuszczone jaja". Jaja odtłuszczało się ludwikiem, moczyło się na wszelki wypadek dłużej niż wymagał przepis, a mimo to wychodziły takie, jakimi stworzyła je matka kura. Ewentualnie pojawiał się na nich jakiś taki nieokreślony odcień sinej szarości, nabytej po zamoczeniu w granatowym barwniku.

Przed świętami na klatkach schodowych budynków spółdzielczych i komunalnych pachniało drożdżową babą, którą każda rozsądna Polka przygotowywała we własnym zakresie, walcząc z zakalcem jak św. Jerzy ze smokiem. Na mieście można było kupić płaskie jak sklejka lukrowane mazurki z przybraniem z kandyzowanego arcydzięgla.

Kioski Ruchu na kilka tygodni przed świętami zaczynały lansować minimalistyczny styl dyngusa - psikające pisanki-śmigusówki. Trudno było napełnić je wodą z pompy, szybko zatykał im się mikroskopijny otworek i lądowały w śmietniku. Do polewania społeczeństwa socjalistycznego najbardziej nadawały się butelki po płynach do mycia naczyń i do prania. Ludwik był niezły, ale za mały. Duże ludwiki, znak dużych przemian, pojawiły się dopiero po transformacji ustrojowej. Za to butelki po płynie do prania Kokosal były doskonałe, ponieważ miały bardzo "nośny" strumień. Jeśli sprytnie wcisnęło się dno takiej plastikowej butelki, ciśnienie niosło wodę na zdumiewającą odległość.

Jedną z zapomnianych już dzisiaj być może dyngusowych technik było celowanie w ludzi z balkonu. W ogóle balkon spełniał w socjalizmie niebagatelną rolę. Moż-na było oglądać z niego pochody pierwszomajowe i demonstracje. Jak puścili gaz, łatwo było się schować. W Wielką Sobotę z balkonu moż-na było obserwować jak ci, którzy demonstrowali, i ci, którzy rozganiali, przemykali z koszyczkami do kościoła. Bo święcone było ważniejsze niż pisane w gazetach i mówione w telewizji. Były jaja...

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki