"Super Express": - Jak czescy opozycjoniści przyjęli solidarnościowe wybory z 1989 r.?
Petruska Sustrova: - Wydarzenia w Polsce szalenie nas cieszyły. Oczywiście wiedzieliśmy, co jest grane, że komuniści nie zgodzili się na demokrację, tylko na pewien układ. Większość z nas była jednak przekonana, że inaczej się nie da, że trzeba się z komunistami jakoś dogadać. Dziś patrzę na to nieco inaczej.
- Czyli?
- Rację mieli jednak krytycy układania się z nimi. Należało poczekać, aż ten reżim będzie zmuszony do większych ustępstw. To wynikało z sytuacji geopolitycznej i gospodarczej w 1989 r. Wówczas spieraliśmy się o to, nie mając pełnych informacji. Mimo tych 35 proc. był to jednak przełom.
- Mówi pani o grupie opozycjonistów. Jak zwycięstwo Solidarności w Polsce przyjęli zwykli Czesi i Słowacy?
- Trzeba przyznać, że niezbyt ciepło. Nasze społeczeństwo było znacznie bardziej zastraszone niż polskie. Silniej oddziaływała na nie propaganda. Zwróćmy uwagę, że nawet w 1980 r., w czasie "wybuchu" Solidarności, reakcje zwykłych obywateli były u nas zaskakująco obojętne. Niektórzy mówili wręcz, że Polacy strajkują, bo nie chce im się pracować, a później dziwią się, że jest bieda i puste półki Reakcje zaskakujące, których jako opozycjoniści nie rozumieliśmy.
- Z Polski wyglądało to tak, jakby Czesi szybko poszli w nasze ślady
- Bo to nastawienie szybko się zmieniło. U nas też pojawiły się demonstracje i petycje, które podpisywały setki tysięcy ludzi. Ludzie przebudzali się powoli, na swój karnawał musieliśmy chwilę poczekać. Powodem mógł być też fakt, że Komunistyczna Partia Czechosłowacji (KPCz) dość znacznie różniła się od PZPR. Po interwencji w 1968 r. partia zatrzymała się na poziomie betonowych komunistów. Przestała ewoluować, tworzyć frakcje. Zostały same dinozaury.
- Do KPCz lat 70. i 80. nie wstępowali zwykli karierowicze? Niemożliwe.
- Ależ wstępowali. O ile jednak w Polsce ludzie typu Aleksandra Kwaśniewskiego dochodzili do najwyższych stanowisk, w Czechach pozostawali znacznie niżej. Kwaśniewski nie był świetlaną postacią, nie przepadam za takim oportunizmem. Różnica między nim a przywódcami w Czechach była jednak olbrzymia. W Warszawie mieliśmy wykształconych karierowiczów, którzy wiedzą, na czym polegają przekształcenia majątkowe. W Pradze mieliśmy robotników z awansu, po szkołach partyjnych, wciąż wierzących w dogmaty marksizmu-leninizmu.
- Kiedy do ludzi związanych z Kartą 77 dotarł fakt, że będą, jak ich koledzy z Solidarności, politykami, ministrami?
- Myślę, że nigdy. Ja zostałam wiceministrem spraw wewnętrznych, bo mój przyjaciel nie chciał w tym resorcie pracować sam. Ponadto panowało przekonanie, że trzeba rozwiązać problem tajnej komunistycznej policji. Kiedy tę administracyjną kwestię załatwiliśmy, odeszłam i nigdy nie miałam już nic wspólnego z żadnymi partiami.
- W Polsce rozliczenia ze Służbą Bezpieczeństwa i jej tajnymi współpracownikami nikt nie określiłby mianem "kwestii administracyjnej".
- Uważam, że to błąd. Mimo pewnych mankamentów zrobiliśmy to jednak zdecydowanie lepiej niż Polacy. Nie było sensu odwlekać lustracji w nieskończoność. Dziś każdy Czech może oglądać te materiały bezpieki, na które ma ochotę. I nikogo to już nie podnieca. Wszyscy wiedzą, że tajna współpraca to było coś złego, obrzydliwego. Coś, czego należy się wstydzić. Lustrację i dekomunizację społeczeństwo przyjęło zresztą ze spokojem. Nie było palenia domów, wybijania szyb, przed czym przestrzegali przeciwnicy tego kroku.
- Czy panią, gościa honorowego polskich obchodów, raziły dzisiejsze podziały między dawnymi przywódcami Solidarności?
- Nie wiem, czy to dobrze zabrzmi, ale źródłem polskiej kłótni jest właśnie brak rozliczenia komunizmu. Stąd np. różna ocena epizodów związanych z przeszłością Lecha Wałęsy. Choć nie tylko jego. Gdyby Polacy zdecydowali się na lustrację od razu, dziś, po kilkunastu latach, patrzylibyście na te sprawy spokojniej, z dystansem.
Petruska Sustrova
Czeska opozycjonistka, uczestniczka Karty 77, po 1989 r. publicystka i tłumaczka