Przed świętami socjalistyczne ulice rzadko kiedy miały piękne świąteczne iluminacje. Lampki zewnętrzne, niepękające na mrozie i wilgoci, były po prostu cudem techniki, niedostępnym dla przeciętnego zjadacza opłatka. Bombki i tak zwane czubki kupowało się w sklepach papierniczych. Po te najoryginalniejsze - np. ręcznie malowane lub "śnieguliczki" wyklejane białym szklanym żwirkiem, imitujące śniegowe kulki - ustawiały się długie kolejki. Witryny sklepowe ozdabiano brokatem sypanym na klej, a brokat ów był dekoratorsko wspomagany watą celulozową, imitującą śnieg. Rolę dzisiejszego "sztucznego śniegu" w sprayu pełnił również dyżurny specyfik do ozdabiania witryn: szybkoschnąca pasta do zębów z napisem "Pollena Lechia Poznań". Miała ona wprawdzie lekko błękitny odcień, ale to nikomu nie przeszkadzało.
Przed Wigilią ludzie polowali na "prawdziwe" choinki, czyli kradzione z lasu przez sprytnego chłopa, przywożone pod osłoną nocy do miasta i sprzedawane za bezcen. Niejedne święta nieświadomie spędzono przy strzelistej jodełce rodem z parku narodowego. W Wigilię ulice pustoszały wcześniej niż dzisiaj. Było cicho, pusto i biało. Pod butami skrzypiał śnieg, który, ku pokrzepieniu serc i złagodzeniu nastrojów, zawsze w stosownym momencie rzucano nam z góry.
Największą troską każdej wzorowej gospodyni domowej było: wystać banany, mandarynki i pomarańcze oraz kupić karpia, bo jak się go nie kupiło zawczasu i nie poddusiło przez tydzień w wannie, to się go po prostu nie miało.
Bez względu na to jednak, czy świąteczny stół uginał się pod ciężarem jadła, czy też stało na nim kilka skromnych talerzyków, Polacy siadali do niego całą rodziną, gdy tylko na niebie pojawiła się pierwsza gwiazdka.
I choć zamiast kolęd w wykonaniu artystów, w telewizji spikerzy w mundurach złowróżbnym głosem życzyli narodowi spokoju, to i tak święta Bożego Narodzenia były najbardziej uroczystymi świętami w całym roku.