Gdy wodna kipiel wygnała ich z domu, schronili się na stryszku stojącej na podwórku obory i stamtąd przez małe okienko w dachu rozpaczliwie wołali o pomoc. Strażacy przypłynęli po nich w ostatniej chwili...
- Tutaj jesteśmy, tutaj, pomocy! - krzyczeli rozdzierająco, chcąc zwrócić czyjąś uwagę na swoją beznadziejną sytuację. Z małego okienka w dachu widzieli jedynie wodę, która bardzo szybko podnosiła się wciąż wyżej i wyżej. Gdyby zostali w domu, już byłoby po nich.
Jednak nawet na położonym wyżej stryszku obory również nie czuli się bezpiecznie. Ich domostwo położone tuż obok wału przeciwpowodziowego znajduje się na uboczu i tylko szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że zalewanym przez Wisłę umocnieniem szli policjanci. Od razu wezwali na pomoc strażaków. Minęło kilkanaście minut, zanim trafili na miejsce. Po prostu ich pomocy potrzebowało setki innych osób.
- Na drugich światłach w prawo, potem trzecia ulica w lewo - strażak instruował kolegów, jak mają dotrzeć do Drewnowskich. Te słowa brzmiały jakoś dziwnie, bo w Sandomierzu ulic już nie ma. W miejscu, gdzie jeszcze w poniedziałek jeździły samochody, płynie teraz rwąca woda.
Droga z Sandomierza w kierunku Rzeszowa była kompletnie zalana, kipiel sięga dachów domów. Gdzieniegdzie woda miała 3-4 metry głębokości. Tyle też jest w najgłębszym miejscu podwórka państwa Drewnowskich.
Przy ul. Przybrzeżnej mieszkali kilkadziesiąt lat. I może dlatego niezbyt przejmowali się napływającymi do nich coraz bardziej groźnymi informacjami. Byli przekonani, że nie może być gorzej niż podczas powodzi z 1997 roku Dziś tamta katastrofa jawi się im jak niegroźne podtopienie.
- Żyliśmy razem zgodnie i myślałem, że tak umrzemy - Roman Drewnowski wciąż nie dowierza, że udało im się obojgu ujść ze szponów śmierci. Z przerażeniem patrzy na zgiełk akcji ratunkowej, w której sygnały karetek i samochodów policji mieszają się z ludzkimi krzykami rozpaczy i szumem łodzi motorowych, które transportują ocalałych na suchy ląd. Ze smutkiem żegna się z dobytkiem, który został tam, pod wodą. Oboje od niedawna na emeryturze mieli wreszcie czas na smakowanie życia. Wyremontowali sobie dom, wyposażyli w dobry sprzęt. W garażu został samochód, oczko w głowie pana domu.
- Nowiutki peugeot, jeszcze na gwarancji. Zrobiłem nim niecałe 10 tys. km - żali się, trzymając żonę za rękę. - Najważniejsze, że jesteśmy cali - kończy.
Zobacz też: Płock przygotowuje się na powódź stulecia
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail