Przykładem tego był tragiczny wypadek autokaru w Świdnicy. Na wiadukcie, pod którym nie zmieścił się autobus, powinien wisieć znak informujący o jego wysokości. Nie wisiał. To samo tyczy się sposobu informowania o ostrych zakrętach, ograniczeniach prędkości czy montowania drogowskazów. Nigdy nie możemy być pewni, jaką sekwencję znaków postawił zarządca lub raczej zarządcy. Bo droga o tym samym numerze potrafi mieć ich kilkudziesięciu! Brak koordynacji sprawia więc, że oznakowanie jest dziełem przypadku.
Los rządzi też często tym, co dzieje się w miastach. Za jezdnię odpowiada jeden urząd, za chodnik inny, a za studzienki jeszcze inny. Jeśli więc ekipy nie przekażą sobie informacji o swych planach, to dziś jedni coś naprawią, a jutro inni zniszczą.
Absurdy widać również na autostradach. Zjazdy z nich często opisane są nazwami najbliżej położonej miejscowości lub dzielnicy, a nie miasta, do którego prowadzą. I tak chcący zjechać z A2 w kierunku centrum Poznania, muszą kierować się na Grunwald.
Pytanie tylko, jak instrukcję obsługi polskich dróg przekazać kibicom, którzy już za 3 lata zaleją nasz kraj?