Problemy Marcina Kłoska (+35 l.) zaczęły się nagle 19 marca. Był w pracy, gdy dostał duszności. Poprosił o skrócenie szychty i pojechał do domu. - Wziął prysznic i poszliśmy do przychodni. Po badaniu lekarz od razu wezwał karetkę, która zawiozła syna do szpitala. Była 12.30, gdy trafił do izby przyjęć – mówi Leon Kłosek(64 l.), ojciec Marcina.
Pacjent został przyjęty bez problemów, jednak nie trafił na oddział. Szukano mu miejsca w innym szpitalu. - Chyba dlatego, że w Wodzisławiu nie ma kardiologii. Sam byłem świadkiem, jak lekarz z telefonem przy uchu załatwiał miejsce w innej placówce – dodaje pan Leon.
Po godz. 17 w szpitalu w Wodzisławiu zdecydowano, że pacjent pojedzie do lecznicy w Rydułtowach. Kiedy jednak tam trafił, okazało się, że nie ma dla niego miejsca, więc ponownie wylądował w szpitalu w Wodzisławiu. Tam spędził godziny. - Około 21 miał jakieś zabiegi, ale nie wiemy co to było. Potem zapadła decyzja, żeby wieź go do szpitala w Raciborzu. O 22:27 przysłał nam stamtąd SMS-a – mówi pan Leon.
- Mieli go w swych rękach przez tyle godzin i pozwolili mu umrzeć. Jak to możliwe?! Idąc do szpitala oczekujemy ratunku, a nie czegoś takiego! – mówi Leon Kłosek.
To był ostatni kontakt rodziny z Marcinem Kłoskiem. O 3:15, po godzinnej reanimacji mężczyzna zmarł. Jego bliscy zastanawiają się teraz, czy powiadomić o możliwym przestępstwie prokuraturę. Na razie się na to nie zdecydowali, maja jednak ogromny żal do lekarzy. - Mieli go w swych rękach przez tyle godzin i pozwolili mu umrzeć. Jak to możliwe?! Idąc do szpitala oczekujemy ratunku, a nie czegoś takiego! – kończy Leon Kłosek.
To kolejna tragedia, do której nie powinno dojść. Wcześniej w „Super Expressie” szeroko opisywaliśmy przypadek pacjenta szpitala miejskiego w Sosnowcu. Mężczyzna zgłosił się na izbę przyjęć z zakażeniem nogi. Zmarł po 12 godzinach od zarejestrowania w systemie kolejkowym. Lekarze zajęli się nim dopiero wtedy, gdy stracił przytomność.
Do podobnego dramatu doszło w nocy z 11 na 12 marca w szpitalu w Zawierciu. Zgłosiła się tam 21-letnia Paulina Kot. Skarżyła się na ból głowy, miała trudności z utrzymaniem równowagi i z mówieniem. Choć została przyjęta na oddział, wiele godzin czekała na diagnozę, aż w końcu dostała udaru. Dziś jest sparaliżowana, porozumiewa się ze światem mrugając oczami...
Trzy śląskie placówki – trzy ludzkie tragedie. Ale nie tylko tam dzieje się źle. Wczoraj tylko interwencja naszego dziennikarza sprawiła, że na SOR-ze w szpitalu bródnowskim w Warszawie zajęto się pacjentką, która z zapaleniem mięśnia sercowego już czwartą godzinę czekała na pomoc. Najwyraźniej winny jest system. Najwyższy czas coś z tym zrobić.
Polecany artykuł: