Pan Grzegorz od sześciu lat pracuje jako kamieniarz w Norwegii. Wracał do domu na krótki urlop. Wieczorem w przeddzień zaginięcia źle się poczuł na promie, dostał leki. O godz. 6.18 rano, już w pełni sił wyszedł z kajuty, którą zajmował z kilkoma innymi mężczyznami i już nie wrócił. Gdy ok. 7 rano prom dobił do brzegu, okazało się, że nigdzie go nie ma.
Przeczytaj koniecznie: Ministerstwo Finansów szuka pieniędzy - zajrzy nam pod kołdry
W kajucie zostawił rzeczy osobiste, dokumenty, telefony, karty kredytowe i pieniądze. Poszukiwania na promie nic nie dały, nie widać go też na monitoringu. Policjanci sprawdzili szpitale, dworce, na próżno. Pani Małgorzata wierzy, że jej mąż jednak się znajdzie.
Wyruszyła do Świnoujścia, gdzie zawija prom "Polonia", którym 5 listopada płynął Grzegorz Kiełczewski. Rozkleja ogłoszenia, pyta ludzi, próbuje dowiedzieć się, co też mogło się stać feralnego poranka.