Niestety, sporą. Na pierwszy rzut oka wszystko jest jak w Ameryce. "Tuskobus" będzie jeździł po kraju, a na każdym przystanku będą wyborcze wiece, uściski dłoni, dyskusje z ludźmi, całowanie dzieci itd.
Podobne są też pobudki. Amerykański prezydent ruszył w kraj, żeby podreperować swoje poparcie, które jest najsłabsze od początku jego prezydentury. Z kolei nad Wisłą sondaże pokazują, jak topnieje przewaga Platformy nad Prawem i Sprawiedliwością.
Dlatego Tusk też wsiadł do autobusu. I tu dochodzimy do największej różnicy. "Tuskobus" to w najlepszym wypadku ubogi kuzyn "Obamabusu". Olbrzymie cudeńko prezydenta USA kosztowało przeszło milion dolarów. Ma kuloodporne szyby, pancerną karoserię, jest zabezpieczone przed atakiem chemicznym czy nawet wybuchem bomby. Tusk jeździ zaś zwykłym wycieczkowcem, który dla lepszego efektu przyozdobiony jest hasłem: "Premier Tusk - zrobimy więcej". No i odległości w Polsce są nieco inne.