- Gdyby go wtedy wsadzili, gdyby mu chociaż postawili zarzuty, może nie dokonałby potem tej masakry - mówią rodziny ofiar Tomasza J. Jest w tym sporo logiki, bo po wypadku Beata J. oskarżała męża o próbę zabicia syna i kazała mu się wynieść z domu.
Sama policja potwierdza, że okoliczności wypadku budzą wiele wątpliwości. Mężczyzna na prostej drodze zjechał na pobocze i z ogromną prędkością uderzył w drzewo. Nie było śladów hamowania. 13-letni Kacper w ciężkim stanie trafił do szpitala, zaś Tomasz J. nie odniósł prawie żadnych obrażeń.
- Dlatego w tej sprawie został powołany biegły - mówi Andrzej Borowiak, rzecznik poznańskiej policji. Nie chce ujawnić, co zeznała Beata J. Odsyła do prokuratury okręgowej, gdzie po niedzielnej masakrze wylądowały akta, ale jej rzeczniczka Magdalena Mazur-Prus również ma niewiele do powiedzenia. - Postępowanie toczy się w sprawie, a nie przeciwko komuś. A opinia biegłych jeszcze do nas nie dotarła - kwituje.
Pewne jest jedno: Tomasz J. mógł spokojnie wyjechać do Anglii i miał dwa miesiące czasu na to, aby szczegółowo zaplanować okrutną zemstę na żonie. Wrócił do Poznania w minioną sobotę i jeszcze tego samego dnia zapukał do jej drzwi. Przyszedł ją zamordować. Ale w taki sposób, żeby długo cierpiała. Urządził jej krwawą kaźń - nożem odciął jej nos, uszy, piersi, wydłubał oczy, potem odciął jej głowę. Na koniec, gdy w niedzielę rano do mieszkania zapukali znajomi Beaty, odkręcił gaz i wysadził kamienicę wraz z lokatorami. Zginęły kolejne cztery osoby, a 22 zostały ranne.
Sam zabójca przeżył. Z ciężkimi oparzeniami leży w szpitalu. Pilnuje go tam policja.
Czytaj: Wybuch w Poznaniu: Ciało bez głowy. Czy to tuszowanie morderstwa?