Do tej krwawej masakry doszło w niedzielę rano w mieszkaniu na pierwszym piętrze kamienicy na poznańskim Dębcu. Tomasz J. już tam nie mieszkał, bo wcześniej żona kazała mu się wynosić z domu. Miała go dość i postanowiła się z nim rozwieść. Przykładnie zabrał swoje rzeczy, ale w duszy poprzysiągł jej zemstę. Nie wiadomo, jak długo ją planował, ale wygląda na to, że niczego nie zaniedbał, nie zostawił przypadkowi. Chciał, żeby Beata cierpiała, więc wybrał nóż. Nie chciał, żeby umarła od razu, więc postanowił odcinać jej ciało po kawałku.
Przyszedł do niej o świcie. Już się nigdy nie dowiemy, dlaczego go wpuściła. To strażacy, którzy jeszcze tego samego dnia w ruinach wysadzonego w powietrze domu odnaleźli ciało kobiety pozbawione głowy, a nazajutrz także jej głowę, odkryli wstrząsające ślady zbrodni. Korpus miał urżnięte piersi. Głowa była pozbawiona nosa, uszu i oczu. Lista obrażeń przypomina wymyślne tortury średniowiecznych katów. Zadawał ból powoli, smakował się krwią i napawał cierpieniem. Precyzyjnie, kawałek po kawałku masakrował ciało żony, która go odrzuciła. To musiało trwać naprawdę długo. Krew spływała na podłogę, obryzgiwała ściany, meble, kata i ofiarę. Beata J. nie wytrzymała bólu. W pewnym momencie przestała reagować, straciła przytomność. Wtedy Tomasz J. odciął jej głowę. Sprawnie, trafiając ostrzem między kręgi szyjne.
Ta rzeź musiała się odbywać w śmiertelnej ciszy, bo sąsiedzi niczego nie słyszeli. Ale zbrodniarz również i dla nich zaplanował krwawą łaźnię. Bo już po tym, jak okaleczone ciało jego żony utonęło w morzu krwi, odkręcił gaz. Czy doprowadzając do eksplozji, zamierzał zniszczyć ślady i dowody zbrodni? Tego nie można wykluczyć. Podobnie jak tego, że być może sam chciał się zabić. Obie hipotezy są w tym samym stopniu prawdopodobne, a na pytanie, jaka jest prawda, może odpowiedzieć już tylko sam zbrodniarz.
Pytanie tylko, czy w swej szalonej żądzy odwetu zdawał sobie sprawę, jakie będą konsekwencje tego czynu. A są porażające. Eksplozja nastąpiła tuż przed godzina ósmą rano, gdy do Beaty przyszło dwoje jej znajomych. Kobieta miała tego dnia wylecieć do Anglii, więc poprosiła ich o zaopiekowanie się mieszkaniem. Jedno z nich zginęło na miejscu. Pozostałe trzy ofiary znaleźli strażacy w gruzach kamienicy, która po wybuchu złożyła się jak domek z kart.
Zabójca jakimś cudem przeżył. Ciężko poparzony trafił do poznańskiego szpitala. Nikt nie jest w stanie odpowiedzieć, czy przeżyje. Na szczęście w chwili zbrodni w domu nie było syna małżeństwa - kilkunastoletniego Kacpra, który po styczniowym wypadku samochodowym przebywa na rehabilitacji.
Potwór chciał zabić syna w wypadku?
Czy Tomasz J. (43 l.), który zabił żonę i wysadził kamienicę w Poznaniu, od dawna planował zamordowanie swojej rodziny? 1 stycznia tego roku wziął syna do samochodu i przy dużej prędkości doprowadził do wypadku. Chłopiec w ciężkim stanie trafił do szpitala, a sprawca miał tylko połamany nos. Niektórzy mówią, że ojciec spowodował wypadek celowo.
Był Nowy Rok, środek dnia. Gdy wszyscy odsypiali sylwestrową zabawę, na drodze z Plewisk do Gołusek pod Poznaniem doszło do tajemniczego wypadku. Tomasz J. jechał z synem Kacprem peugeotem partnerem. Gnał na złamanie karku. Na prostym odcinku auto nagle zjechało z drogi, uderzyło w drzewo. Uderzenie było tak silne, że silnik wypadł z wraku na odległość kilkunastu metrów. Osoba, która zauważyła wypadek, od razu zaczęła udzielać pomocy kierowcy i dziecku, które z nim jechało. Stan chłopca był bardzo ciężki. Przyleciał po niego śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Miał liczne obrażenia wewnętrzne oraz wiele skomplikowanych złamań. Lekarze podjęli walkę o życie Kacpra. Przeżył, ale być może do końca życia będzie kaleką. A Tomasz J. nie ucierpiał wiele, złamał tylko nos. Trafił do szpitala, ale szybko wyszedł na własne żądanie. Pojawiły się domysły, że mężczyzna celowo uderzył autem w drzewo, jednak policja ucina te spekulacje. - Prowadzimy postępowanie w tej sprawie - mówi krótko Andrzej Borowiak, rzecznik wielkopolskiej policji. Tomasz J. nie usłyszał do tej pory żadnych zarzutów.
Po wypadku Beata J. kazała mężowi wyprowadzić się z domu. Ich syn Kacper nadal przebywa w szpitalu. Przechodzi rehabilitację i kolejne operacje.