Kiedy Jarosław S. przyszedł na świat, pani Daniela nie wahała się pomóc jego matce Bożenie S. (53 l.). Kobieta i jej synek mieszkali samotnie w domu na początku ich rodzinnej wsi Borów Kolonia (woj. lubelskie). - Zmieniałam mu pieluchy, bawiłam i karmiłam jak swojego, a on zabił mi męża - płacze kobieta.
Zdawało się, że z bobaska wyrósł dobry i uczynny mężczyzna. Jarosław często przychodził do domu swojej niańki. Pomagał starszemu małżeństwu, zakupy im robił, drwa rąbał. Kilka tygodni przed zbrodnią z uśmiechem na twarzy gratulował małżeństwu 50 lat wspólnego pożycia.
Ale feralnego dnia wiedział jedno: musi zdobyć pieniądze. Poznał dziewczynę, chciał jej zaimponować. Jarosław S. poszedł do staruszków z nożem w ręce. Wiedział, że pan Stefan ma gotówkę w domu. Młodzieniec wiele razy patrzył, jak staruszek wyciąga banknoty z szuflady w kuchni. Marzył, aby kiedyś dobrać się do skarbca.
Na staruszka napadł na podwórku. Początkowo grzecznie, a potem coraz ostrzej zaczął domagać się od pana Stefana pożyczki. Starszy pan widział dziwny błysk w oczach 19-latka, czuł, że dzieje się z nim coś niedobrego. Nie podejrzewał jednak, że odmawiając pożyczki, podpisał na siebie wyrok śmierci.
Bo wściekły Jarosław rzucił się na niego i zaczął dźgać nożem. Pierwsze ciosy zadał, gdy pan Stefan próbował uciekać. Krwawego dzieła dokończył za stodołą. Rozdzierający krzyk ofiary słychać było w całej wsi. Niestety, gdy sąsiedzi zainteresowali się tym, było już po wszystkim. Okrutnik zdążył przenieść ciało w krzaki. Uciekł ze wsi, autobusem pojechał do Krasnegostawu.
Martwego gospodarza znaleźli policjanci zawiadomieni przez panią Danielę. Kiedy mundurowi zbadali miejsce krwawej zbrodni, bez problemu znaleźli ślady, które zaprowadziły ich do mordercy. Pani Daniela mało nie padła, kiedy usłyszała, kto pozbawił ją męża. - Niech zginie w męczarniach tak jak mój Stefek - mówi słabo wdowa.