Tuż po godz. 23 Marek Mydlaszewski wyszedł z domu, żeby pójść do sklepu. Na ulicy Fiszera zauważył, że jeden z domów płonie. - Natychmiast zadzwoniłem po straż pożarną i pobiegłem do sąsiadów, żeby ich ratować - mówi Marek Mydlaszewski. - Okazało się, że tam wszyscy spali - dodaje.
Ogień niemal natychmiast zajął cały dach budynku. Paliły się również blisko stojące komórki. - Gdybyśmy nie zostali obudzeni, na pewno spłonęlibyśmy żywcem - mówi z drżeniem właścicielka domu Karolina G. - Tylko dzięki panu Markowi jeszcze żyjemy - dodaje roztrzęsiona.
Strażacy walczyli z żywiołem kilka godzin. Ogień już sięgał kolejnego budynku. - Nas też obudził pan Marek - opowiada Eryk Ejsmont (72 l.). - Płomienie sięgały naszego domu. Stopiła się już jedna z rynien. Zacząłem ją polewać wodą z węża ogrodowego. Dzięki temu nie zajął się mój dom. Gdybyśmy spali, nawet nie poczulibyśmy, jak zaczynamy się palić - dodaje.
Ratownicy nie mogli wejść do domu. Okazało się, że były tam trzy butle wypełnione gazem. Dlatego trzeba było je jak najszybciej schłodzić wodą, żeby można je było wynieść z płonącego budynku. - Gdyby to wybuchło, zmiotłoby cały dom - mówi Jadwiga Ejsmont (68 l.). Niemal 30 strażaków walczyło z żywiołem. Strażnicy miejscy zajęli się ewakuacją okolicznych mieszkańców. - Musieliśmy bronić przed ogniem sąsiednich budynków - mówi asp. Piotr Tabencki (34 l.) z zespołu prasowego komendy miejskiej straży pożarnej.
Dopiero późną nocą udało się ugasić pożar. Nadal nie wiadomo jednak, co było jego przyczyną. - Dom można odbudować. Najważniejsze, że nikomu nic się nie stało - mówi Marek Mydlaszewski. - Na moim miejscu na pewno każdy postąpiłby dokładnie tak samo - dodaje skromnie.