Oficjalnie nikt nie wie, skąd czerpią informacje, nikt nie rozlicza ich rzetelności, nikt nie reaguje na łamanie przez nich prawa. To holowniki. Żółte pojazdy, których wiek często zbliżony jest do liczby wiosen ich kierowców. Choć to nielegalne, podsłuchują policyjne radiostacje, dlatego są na miejscu przed wszystkimi. Zanim tam jednak dotrą, biorą udział w szaleńczym wyścigu. Konkurencja przecież nie śpi.
Pan w jaskrawym kombinezonie jawi się nam jako wybawca. Zapewnia o chęci pomocy, zasypuje informacjami o grożących karach i proponuje tanie holowanie do zaprzyjaźnionego warsztatu. Trudno się dziwić, że w stresie wielu daje się zwieść. Niestety, często gdy kurz i emocje już opadną, smutna prawda wychodzi na jaw. Pomoc okazuje się najdroższą usługą w tej cześć Europy, a renomowany warsztat ledwo trzymającym się kupy garażem. Mimo to przystajemy na warunki "profesjonalistów". Lęk przed pozostaniem samemu z rozbitym autem jest zbyt silny. Ale wtedy pozostaje nam już tylko modlić się, żeby samochód po naprawie nie był w gorszym stanie niż po wypadku.
Czy jest alternatywa? Choć to niełatwe, po wielkim "bum" trzeba zastanowić się, czy nasz ubezpieczyciel lub bank, w którym mamy konto, nie oferuje pomocy w razie wypadku. Pewności, że wszystko będzie dobrze to nie da, ale da szansę, że w razie problemów ktoś nam pomoże.