Chodzi o słynną sprawę z września 2011 roku. Pędzący - zdaniem biegłych - 115 km/h Wałęsa wpadł swoim motocyklem na osobową toyotę. Jej kierowca, Tadeusz M., akurat wyjeżdżał z pobocza i zajechał europosłowi drogę.
Co dla jadącego na motorze Wałęsy skończyło się tragicznie. Ledwo żywy został przetransportowany do szpitala wojskowego w Warszawie, w którym przeszedł ponad 20 poważnych operacji. - Trzydzieści osiem złamań, przynajmniej trzy litry krwi stracone, czyli całą krew miałem od innych ludzi. Kiedy mnie wyciągnęli, byłem jak szmaciana lalka, nogi i ręce były roztrzaskane w drobny mak i gięły się w każdą stronę - tak wspominał europoseł tragiczny wypadek w wywiadzie dla "Wprost".
Według sądowych biegłych w chwili wypadku Wałęsa jechał motocyklem ok. 115 km/h. Nie uznano go jednak za współwinnego wypadku. Na tamtej drodze obowiązuje ograniczenie do 90 km, czyli polityk przekroczył dozwoloną prędkość. Ale za to Wałęsa nie odpowie. Policja umorzyła postępowanie, bo sprawa się przedawniła. Skazany kierowca toyoty ma dodatkowo zapłacić 20 tys. zł zadośćuczynienia na rzecz syna Lecha Wałęsy. Wyrok nie jest prawomocny.