Swoim wykonaniem hitu "Ja jestem macho" rzucił na kolana nie tylko publiczność, ale i jury. Otrzymał same szóstki, czyli najwyższe możliwe noty. Wyrósł więc na czarnego konia tego programu. Ale droga do kariery tego najpopularniejszego hanysa w Polsce nie była usłana różami...
- Urodziłem się w Świętochłowicach, 1 listopada 1957 roku. W dokumentach mam jednak wpisane 31 października, bo... głupio tak było urodzić się w Dniu Zmarłych. Ale odmłodzono mnie tylko o 15 minut, bo narodziłem się kwadrans po północy.
Pochodzę z klasy robotniczej. Mama pracowała jako liternik w zakładzie swojego brata, robili tam szyldy. Tato był kierowcą autobusu wycieczkowego w kopalni Zabrze-Bielszowice. Woził górników na wycieczki do Austrii, Niemiec, Szwajcarii. Bardzo chcieliśmy z bratem, żeby tato tam został, ale tato zawsze wracał...
Jakim byłem dzieckiem? Byłem najstarszym z wnuków, co oznacza, że wszyscy kuzyni słuchali się mnie. Nieraz opowiadałem im takie rzeczy, że... oczy mieli jak pięć złotych.
Nie byłem jakimś gagatkiem, ale jak w szkole były jakieś afery, to na pewno byłem wśród uczestników. Największa afera? Pirotechniczna. Naszą specjalnością była produkcja bomb sadzowych. Puszka po paście KA, trzy korki do środka i pełno sadzy. Było spoko, póki bomby próbowaliśmy na kurach od sąsiada. Nic im się nie działo, tylko biegały wymazane na czarno. Było w porządku do czasu... Aż kolega Zbyszek Bernadzik poparzył sobie oko. Zrobiła się z tego afera. Do szkoły przyjechali pirotechnicy, a ja natychmiast dostałem: dwie dwóje z matematyki i trzy z fizyki.
O nasze tortury cielesne dbała mama, to znaczy, jak już ktoś dał nam pasem po pupie, to zawsze mama. Myślę, że gdyby to był tato, toby nam nie było do śmiechu. Nie mam o to żalu do mamy, bo przez ten pasek wtłukła nam trochę mądrości do głowy.
Potem poszedłem do III Liceum Ogólnokształcącego w Zabrzu. Założyliśmy tam kabaret, który działa do dziś. Nie miał nawet nazwy, ale zrobił furorę. Nagle wszyscy zaczęli z ochotą przychodzić na akademie z okazji świąt państwowych. Nawet z rewolucji październikowej potrafiliśmy zrobić jaja...
Wtedy zdecydowałem, że chcę być aktorem. Rodzina przyjęła tę wiadomość bez entuzjazmu: "W dekel ci pizło?" - pytali. Upierałem się. Zdawałem do szkoły teatralnej w Krakowie, ale nie dostałem się. Na 420 kandydatów było 13 miejsc. No to zabrali mnie do wojska...