Przerażający przywilej
W czasach PRL-u do ośrodków FWP wysyłano za pół darmo miliony osób. Jednak początki „akcji wypoczynkowej” nie wróżyły takiego sukcesu. Zorganizowany urlop dla pracowników był priorytetem ówczesnych władz. „Wakacyjny przywilej” przerażał robotników. Większość z nich nigdy wcześniej nie opuszczała rodzinnych stron, nie mieli walizki, piżamy i odpowiedniego stroju. Nie garnęli się więc do takich wyjazdów. Jechali, bo plotkowano, że kto nie pojedzie, to nie dostanie wypłaty. Kto jednak raz „posmakował” wczasów, ten wracał. Wkrótce stały się one potrzebą społeczną i z roku na rok jeździło coraz więcej osób. W pierwszych latach działania FWP ok. 70 proc. wczasowiczów stanowili pracownicy umysłowi, 30 proc. – robotnicy
Legenda PRL-u
Fundusz Wczasów Pracowniczych utworzono przy Komisji Centralnej Związków Zawodowych już w czerwcu 1945 r. Początkowo jego rola ograniczała się do nadzorowania instytucji prowadzących wczasy i przekazywaniu im dotacji. Cały system wykrystalizował się w następnych latach. W lutym 1949 r. uchwalono ustawę o Funduszu Wczasów Pracowniczych. Władze PRL zadecydowały wówczas, że wszystkie instytucje, które posiadają domy wypoczynkowe i korzystają z dotacji FWP, mają przekazać je nieodpłatnie w zarząd Funduszowi. Większość ośrodków wczasowych znajdowała się wtedy na tzw. ziemiach odzyskanych. Najwięcej w Sudetach, gdzie Niemcy pozostawili doskonale rozwiniętą bazę turystyczną, a szabrownicy nie zdołali jej do końca zrujnować. Stolicą wypoczynku w tej części Polski, po przemianowaniu poniemieckich willi na socjalistyczne ośrodki wypoczynkowe, był Karpacz. Tu odpoczywała klasa robotnicza, inteligencja i wierchuszka władzy.
Urlop dla przodownika
Chociaż prawo do wypoczynku gwarantowała wszystkim konstytucja, wśród równych byli i równiejsi. Podstawowym warunkiem wyjazdu było uzyskanie skierowania na wczasy FWP. Nie można go było kupić, a jedynie otrzymać w dowód łaski. Na tę z kolei zasługiwało się ciężką pracą na rzecz socjalistycznej ojczyzny. W latach 40. i 50. wczasy w pierwszej kolejności przysługiwały przodownikom pracy, racjonalizatorom, nowatorom, mistrzom oszczędności i pracownikom umysłowym zasłużonym w przemyśle. Oni też mogli liczyć na najbardziej atrakcyjne lokalizacje. W praktyce na wczasy często jeździli znajomi tych, którzy wyjazdy rozdzielali. Rozprowadzaniem skierowań zajmowały się komórki FWP, działające przy terenowych radach związków zawodowych. Ideowi członkowie rad zakładowych dbali o przemieszanie społeczeństwa. W ośrodkowej stołówce przy jednym stoliku spotykali się profesor i hutnik, dyrektor i sprzątaczka, wszystko po to, by mogli wymieniać się poglądami. W latach 50. dominowały skierowania dla jednej osoby, ale Polacy już wtedy sprytnie obchodzili system i przyjeżdżali całymi rodzinami. Żądali dostawek lub spali w jednym łóżku.
Zabawa z kaowcem
Wczasy w PRL-u, w okresie stalinowskim, służyły nie tylko wypoczynkowi, ale też „dokształcaniu politycznemu”. Indoktrynacją zajmowali się słynni kaowcy, czyli referenci kulturalno-oświatowi. Kaowiec organizował czas tak, by wczasowicze dobrze się bawili, ale i chłonęli treści ważne dla władzy. Codziennością dwutygodniowego turnusu były więc prasówki i pogadanki propagandowe oraz odczyty na tematy polityczne. Była nauka pieśni rewolucyjnych czy spotkania z miejscowymi przodownikami pracy i wieczorki dyskusyjne. Te ostatnie pod warunkiem, że w domu wczasowym przebywał towarzysz partyjny odpowiednio wyrobiony politycznie. Kaowcy mieli też odciągać wczasowiczów od religijnych świąt i obyczajów. W Wigilię zabraniali śpiewania kolęd, a choinka pojawiała się w świetlicach dopiero w sylwestra. Wśród zabaw organizowanych przez kaowca nie mogło zabraknąć: wieczorka zapoznawczego, turnieju brydżowego i szachowego, imprezy artystycznej, zawodów sportowych, ogniska i wieczornych wycieczek z pochodniami. Liczyła się przede wszystkim integracja wczasowiczów z różnych środowisk. Z czasem polityczne prelekcje zniknęły, a ich miejsce zajęła rozrywka. Pito, tańczono, zawierano przyjaźnie, a zamiast towarzyszy na wieczorkach zaczęli pojawiać się literaci, artyści, muzycy.
Zabawa z kaowcem
Wczasy w PRL-u, w okresie stalinowskim, służyły nie tylko wypoczynkowi, ale też „dokształcaniu politycznemu”. Indoktrynacją zajmowali się słynni kaowcy, czyli referenci kulturalno-oświatowi. Kaowiec organizował czas tak, by wczasowicze dobrze się bawili, ale i chłonęli treści ważne dla władzy. Codziennością dwutygodniowego turnusu były więc prasówki i pogadanki propagandowe oraz odczyty na tematy polityczne. Była nauka pieśni rewolucyjnych czy spotkania z miejscowymi przodownikami pracy i wieczorki dyskusyjne. Te ostatnie pod warunkiem, że w domu wczasowym przebywał towarzysz partyjny odpowiednio wyrobiony politycznie. Kaowcy mieli też odciągać wczasowiczów od religijnych świąt i obyczajów. W Wigilię zabraniali śpiewania kolęd, a choinka pojawiała się w świetlicach dopiero w sylwestra. Wśród zabaw organizowanych przez kaowca nie mogło zabraknąć: wieczorka zapoznawczego, turnieju brydżowego i szachowego, imprezy artystycznej, zawodów sportowych, ogniska i wieczornych wycieczek z pochodniami. Liczyła się przede wszystkim integracja wczasowiczów z różnych środowisk. Z czasem polityczne prelekcje zniknęły, a ich miejsce zajęła rozrywka. Pito, tańczono, zawierano przyjaźnie, a zamiast towarzyszy na wieczorkach zaczęli pojawiać się literaci, artyści, muzycy.
Konkurencja FWP
Po październikowym przełomie w 1956 r. jak grzyby po deszczu rosły nowe zakładowe ośrodki wczasowe. W ciągu trzech dekad zbudowano prawdziwą potęgą wypoczynkową. Swoje wczasowiska stawiały zakłady pracy, spółdzielnie, związki zawodowe, poczta, policja, komitety partii, uczelnie, urzędy. Budowano jak najszybciej i jak najtaniej. Brakowało im nierzadko odpowiednich warunków i sprzętów, ale chętnych do odpoczynku w nich nigdy nie brakowało.
Z każdym rokiem ich standard się podnosił. Te najbardziej ekskluzywne budowano nad morzem, a ich właścicielem były huty i kopalnie.
Modne domki z dykty
W połowie lat 60. nastąpił boom na domki campingowe, których potentatem był FWP. Dla zakładów pracy takie rozwiązanie stanowiło rozwiązanie tańsze niż duży ośrodek wczasowy. „Domki” w rzeczywistości były mniejsze od baraków, z pryczami zamiast łóżek i miednicą z wiadrem zamiast łazienki. Choć trudno było zrobić w nich krok bez wpadnięcia na ścianę, były „krokiem ku uwczasowieniu wszystkich obywateli”. Z biegiem lat doczekały się modernizacji, miały ciepłą wodę, zaplecze kuchenne, toaletę i prysznic, a także telewizor, lodówkę, leżak. Z czasem pracownikom zaczęły się jednak nudzić wakacje w tym samym miejscu. Wówczas zakłady wpadły na genialny pomysł, by wymieniać się miejscami wczasowymi. Dało to możliwość spędzenia urlopu w różnych miejscach Polski. W latach 80. liczba korzystających z zakładowych wczasów malała z roku na rok, a kiedy zakłady wycofały się z dopłat, prawie nikt nie chciał z ośrodków korzystać.