Miało być pięknie i nowocześnie, skończyło się katastrofą oraz polityczną awanturą. System informatyczny naprędce przygotowany do zliczania głosów w wyborach samorządowych, mimo zapewnień kierownictwa PKW nie zdał egzaminu i niemal tuż po uruchomieniu odmówił działania.
A zamiast kilku godzin na wyniki wyborów trzeba było czekać prawie tydzień. Jak donosi "Dziennik Gazeta Prawna", za to całe zamieszanie zapłaci szary podatnik. Konkretnie 130 mln zł!
Jak to możliwe? Wszystko przez przedłużone liczenie, za które trzeba będzie dopłacić członkom komisji obwodowych. Każdy z nich za pracę w wybory otrzymał 300 zł, natomiast przewodniczący 380 zł. Wynagrodzenia w komisjach wyższych szczebli wahało się od 550 zł do 650 zł. Za ręczne liczenie głosów trzeba im będzie dopłacić drugie tyle. PKW przekonuje nas, że pieniądze nie pójdą z ich budżetu. Dodatkowa kasa ma być pokryta z rezerw budżetu państwa, czyli z naszych podatków.
Zobacz: Szef PKW Stefan Jaworski podał się do dymisji!
Szefostwo PKW zdaje się tym nie przejmować, wszyscy bowiem obecni jej członkowie wraz z zakończeniem drugiej tury wyborów samorządowych odejdą ze swoich stanowisk.
Gdyby pieniądze wyrzucone w błoto w wyniku ich partactw mieli zwrócić z własnych kieszeni, nie starczyłoby im życia. Dziewięć osób musiałoby pracować za średnią stawkę godzinową ponad 900 lat, by oddać taką kwotę!
Eksperci nie zostawiają na nich suchej nitki za sposób, w jaki przygotowali wybory samorządowe. - Demokracja jest kosztowna. Ale słaba demokracja potrafi zrujnować finansowo, co przykład obecnych wyborów samorządowych doskonale pokazuje. PKW udowodniła, że jest słabą instytucją państwa, która nie poradziła sobie z organizacją wyborów. Koszty wyborów dochodzące do pół miliarda złotych są całkowicie nie do przyjęcia - mówi politolog profesor Kazimierz Kik (67 l.)
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail