Grzegorz M. pochodził z Torunia. Do Łodzi przeprowadził się, by być bliżej swojej ukochanej Moniki. Oboje zamieszkali w kamienicy w centrum miasta i starali się ułożyć sobie życie. Monice nie było jednak łatwo, bo jej bratu nie podobał się wybranek jej serca. Artur J. zarzucał siostrze, że związała się z człowiekiem, który tak na dobrą sprawę mógłby być jej ojcem. Męż-czyzna z obrzydzeniem patrzył, jak pięćdziesięciolatek obłapiał jego młodszą siostrzyczkę. Ale wtedy nikt nie przypuszczał, że Artur J. może posunąć się do tak drastycznego kroku.
Monika i Grzegorz wiedli spokojny żywot, aż do czasu pewnego rodzinnego spotkania. W czasie obiadu z bliskimi Monika poskarżyła się bratu, że jej narzeczony źle ją traktuje, a ona w tym związku nie czuje się szczęśliwa. Wtedy rozjuszony brat postanowił wymierzyć sprawiedliwość.
- Grzegorza nie było na tej imprezie. W jej trakcie z bratem poszliśmy na spacer - opowiada Monika J. - Tuż pod naszym domem spotkaliśmy mojego narzeczonego. Artur zaczął się z nim kłócić. Wyzywał go. W końcu uderzył go kilka razy pięścią w twarz. Grzesiek upadł i rozbił sobie głowę o chodnik - mówi siostra mordercy.
Kiedy polała się krew, Artur J. uciekł. Narzeczony Moniki w stanie bardzo ciężkim trafił do szpitala. Zmarł dzień później nie odzyskawszy przytomności.
Gdy Artur J. dowiedział się, że mężczyzna nie żyje, zaczął się ukrywać. W końcu wpadł jednak w ręce policjantów. - Nie chciałem go zabić - mówił podczas przesłuchania. - To był wypadek. A ukrywałem się, bo bałem się kary. Ta z pewnością go nie ominie. Prokurator postawił mu zarzut pobicia ze skutkiem śmiertelnym, a sąd zdecydował, że na wyrok poczeka w areszcie. Grozi mu do 10 lat więzienia.