Piotr L. (29 l.) i jego żona Monika (28 l.) mieli dwóch synów: Szymonka i zaledwie półtorarocznego Kubusia. Niedawno wybudowali dom w Bełchowie. Byli szczęśliwi. Wczoraj rano postanowili wybrać się do oddalonego o kilkanaście kilometrów Łowicza na wycieczkę. Szymon został w domu, a młodzi małżonkowie zabrali maleńkiego Kubusia i ruszyli do miasta. Za kierownicą fiata bravy siedział pan Piotr. Żeby dostać się do centrum Łowicza, musiał przejechać przez strzeżony przejazd kolejowy przy dworcu. Nim na niego wjechał, przepisowo rozejrzał się na boki. Widział nadjeżdżającą z boku lokomotywę, ale miał zielone światło, a szlabany były otwarte.
Gdy wprawny kierowca wolno wjeżdżał na tory, nieoczekiwanie w jego bok uderzyła rozpędzona lokomotywa. Podróżni oczekujący na pociągi usłyszeli przerażający huk. Samochód, którym podróżowała rodzina, został kompletnie zmiażdżony.
- Dziecku urwało głowę, a kierowcę wyrzuciło z auta - relacjonują wydarzenie wstrząśnięci tragedią świadkowie. Dodają, że mężczyzna podniósł się i w szoku biegał po torach z ciałem chłopczyka na rękach. Krzyczał, że to nie może być prawda, że nie wierzy, że się zabije
Mimo że na miejsce natychmiast przyjechały karetki, życia Moniki L. (28 l.) nie udało się uratować. Kobieta zmarła w trakcie reanimacji. Ciężko ranny ojciec rodziny trafił do szpitala.
- Szlabany były otwarte, więc lokomotywa nie miała prawa wjechać na przejazd - mówi Urszula Szymczak (28 l.), rzecznik prasowy łowickiej policji.
Prowadzący lokomotywę 49-letni maszynista z Dąbrowy Górniczej od razu został zatrzymany przez policję. Był nietrzeźwy. Tuż po wypadku wydmuchał 0,3 promila alkoholu. Maszynista utrzymuje, że nie widział czerwonego światła.
Za spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym i pod wpływem alkoholu kolejarz może spędzić za kratkami 12 lat.