Mariuszek (4 l.) najprawdopodobniej został uduszony. Jednak wciąż nie wiadomo, co tak naprawdę stało się w jednym z chorzowskich mieszkań i czy ojciec zabił swojego synka. Te pytania od dwóch dni spędzają sen z powiek śląskich policjantów.
Przeczytaj koniecznie: Bytom: Zabiły go drzwiczki od pieca
W środowe wczesne popołudnie zatrwożeni przechodnie ujrzeli, jak z okna bloku przy ul. Ligonia wylatuje nieduży kundel i roztrzaskuje się o chodnik. Po chwili w oknie pojawił się Krzysztof M. i sam skoczył w kilkunastometrową przepaść. Przeżył upadek.
Na miejscu pojawiła się policja, pogotowie ratunkowe i straż pożarna. Kiedy Krzysztof M. ambulansem jechał do szpitala w Piekarach Śląskich, policjantom udało się wejść przez okno do jego mieszkania. Tam dokonano makabrycznego odkrycia. Na tapczanie leżał Mariuszek. Niestety, chłopczyk był martwy.
Matka dziecka i partnerka niedoszłego samobójcy, Jolanta H. (44 l.), była w pracy. Kiedy przyszła do domu, doznała silnego szoku. Tak samo jak jej starsza córka, Agata M. (13 l.). Obie trafiły pod opiekę psychologa.
Patrz też: Otwock: Zabiła w wypadku pieszego, mechanik znalazł nos, skórę i mięśnie! (ZDJĘCIA)
Dlaczego doszło do tragedii, próbuje wyjaśnić policja. Ale Krzysztof M., jedyny człowiek, który wie, co się stało - na razie nie może być przesłuchany, bo walczy o życie w szpitalu.
Nie jest pewne, czy Mariuszek stał się jego ofiarą, czy też zmarł z innych przyczyn, a wstrząśnięty tym ojciec próbował się zabić. - Wstępne oględziny ciała chłopczyka nie wykazały żadnych widocznych obrażeń. Przyczynę śmierci poznamy dopiero po sekcji zwłok - mówi Justyna Dziedzic (30 l.), rzecznik chorzowskiej policji.
Krzysztof M. w lutym stracił pracę. Miał zaciągnięty kredyt. Prawdopodobnie przed tragedią w muszli klozetowej spalił dokumenty z tym związane.