Genowefa G. pozbawiła życia bezbronne istoty, bo nie mogła patrzeć jak ciężko chore dzieci cierpią. "Córeczko, zabieram dzieci ze sobą do Boga. Tak będzie lepiej dla wszystkich" - napisała w liście pożegnalnym do córki. Po oddaniu strzałów do wnucząt przystawiła sobie pistolet do głowy i nacisnęła spust.
Kiedy dziadek Justynki i Kacpra znalazł w domu przy ul. Chełmońskiego list żony czym prędzej pobiegł do lasu, by ratować wnuki. Niestety dotarł tam za późno. Straszy pan jako pierwszy znalazł zwłoki ukochanych wnucząt i to on zadzwonił po karetkę. Genewefa G. jeszcze żyła gdy sanitariusze przybyli na miejsce zbrodnii. Zmarła w szpitalu przy ul. Szaserów.
Babcia zabrała broń zięciowi
Co ta Gienia zrobiła? – powtarzał ze łzami w oczach dziadek, cytowany przez "Życie Warszawy".
Skąd babcia-morderczyni wzięła broń? Pistolet należał do ojca dzieci. Jak podała nieoficjalnie "Panorama" zięć Genewefy G. był kiedyś funkcjonariuszem jednostki specjalnej GROM. "ŻW" uzupełnia, że teraz pracował w ząbkowskim oddziale firmy, która sprzedawała sprzęt dla policji i wojska, m.in. militarne akcesoria.
Śledczy ustalają jakie relacje panowały między wnukami, dziadkami i rodzicami zamordowanych dzieci. Sąsiedzi mówią zgodnie, że była to spokojna rodzina. Babcia opiekowała się Kacperkiem, Justynką oraz ich 5-letnią siostrzyczką kiedy jej córka i zięć byli w pracy. Często zabierała maluchy na spacery do lasu. Niewykluczone, że choroba wnuków odcisnęła głębokie piętno na jej psychice i dlatego postanowiła zakończyć ich cierpienia.