Do tragicznego wypadku doszło w poniedziałek. GROM-owiec Krzysztof K. (†38 l.) z Warszawy uprawiał tzw. skialpinistykę, rodzaj ekstremalnego sportu. Gdy trudnym szlakiem zjeżdżał z Rysów, stracił panowanie nad nartami. Spadając z dużej wysokości, uderzył w grupę wspinających się turystów. Jedna z kobiet w ostatniej chwili czekanem wbiła się w skałę i dzięki temu uratowała życie. Druga, Marta L. (†40 l.), nie miała tyle szczęścia. Odpadła od ściany i razem z żołnierzem polecieli w przepaść.
Przypadek zrządził, że niedaleko byli szkoleni ratownicy Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Mieli helikopter i natychmiast polecieli na miejsce wypadku. Czterech ratowników desantowało się z powietrza, dwóch dojechało na nartach. Dla ofiar wypadku było już jednak za późno. Toprowcy mogli tylko przetransportować zwłoki do Zakopanego.
- To nieszczęśliwy wypadek - mówi nadkomisarz Mariusz Ciarka, rzecznik małopolskiej policji. - Wyjaśniamy jego okoliczności.
Znajomi Marty są wstrząśnięci tym, co się stało. Kobieta była dyrektorką jednej z łódzkich niepublicznych szkół. Uczyła też języka polskiego. - Miała dwie pasje - mówi jeden z jej znajomych. - Nauczanie i góry. Uczniowie ją uwielbiali - dodaje.
GROM-owiec był znany i poważany w swym w środowisku.
- Był człowiekiem spokojnym, cichym i opanowanym - wspomina go gen. Roman Polko, były dowódca jednostki. - Nie miał zanadto wybujałego temperamentu, stąd jeszcze większe zaskoczenie tą tragedią. Zabrakło mu żołnierskiego szczęścia - udaje się im wykonywać perfekcyjnie trudne zadania na misjach w Afganistanie, w Iraku, a spotyka ich śmierć podczas uprawiania narciarstwa wysokogórskiego. Ta tragedia pokazuje też, że - oczywiście z szacunkiem dla zmarłego żołnierza - do tak ekstremalnego hobby powinniśmy jednak podchodzić bardziej odpowiedzialnie.