To, że ludzie od sylwestra żyją na zgliszczach, mało ich obchodzi. Najważniejsze, że oni muszą się wybyczyć, choćby waliło się i paliło.
Pożar kamienicy przy ul. Krakowskie w Katowicach (woj. śląskie) wybuchł w sylwestrową noc na parterze.
- Nagle w przedpokoju pojawił się duszący dym - opowiada Mariola Paździor (54 l.) spod "10". Jej mąż Jerzy (53 l.) wybiegł na korytarz, by ratować sąsiadkę.
- Zemdlałem i ocuciła mnie żona. W piżamach wybiegliśmy z domu - mówi.
Strażakom udało się ewakuować lokatorów. Najgorsze było jednak przed nimi. Rano z przerażeniem zobaczyli, jak ogromne spustoszenie wyrządził ogień. Stopione kable elektryczne, zniszczone rury z wodą, zalane przez strażaków mieszkania, powybijane szyby. A na zewnątrz trzaskający mróz... - Pomyśleliśmy, że choć jest Nowy Rok, to pewnie ktoś z administracji nie zostawi nas na pastwę losu i nam pomoże - mówi Agnieszka Płóciennik (36 l.) z pierwszego piętra. - Szybko zrozumieliśmy, że urzędnicy mają nas gdzieś.
- Olali nas! A przecież w tej ruinie nie da się mieszkać - mówi oburzony Jerzy Paździor.
W spalonej kamienicy pojawiła się pracownica administracji tylko po to, aby rozdać lokatorom informcję o podwyżkach czynszu. - Mieszkam tu całe życie, a czynsz płacę regularnie. Nigdy bym nie pomyślała, że ci z administracji mogą z nami tak postąpić. To nieludzkie - żali się Paulina Gorycka (86 l.), która od pożaru nie ściąga z siebie kurtki.
- To już wolnego zrobić sobie nie można?! Ja na wsi byłam - mówi zdziwiona Irena P., kierowniczka administracji. Sprawę bada katowicka policja. Oprócz zbadania przyczyn pożaru, śledczy sprawdzą również, czy bezduszne zachowanie urzędników mogło doprowadzić do tragedii.