Przed południem 31 lipca 2012 r. pod sklepem spożywczym przy ul. Kleeberga w Lublinie zaroiło się od policjantów. Szukali Andrzeja R., bo wcześniej w jego domu znaleziono ciało jego żony Małgorzaty R. - zabójca skręcił z kuchennego fartuszka powróz, owinął go wokół szyi kobiety i zacisnął. Andrzej R. był przygotowany na spotkanie z mundurowymi - do sklepu przywiózł cztery butle z gazem. Zdetonował je, widząc policyjnych negocjatorów. Oprócz niego ucierpiało dwóch funkcjonariuszy, pasaż handlowy legł w gruzach - straty obliczono na ponad 100 tys. zł.
Choć tragiczne wydarzenia miały miejsce dawno, Andrzej R. stanął przed sądem dopiero teraz. Widać po nim, że przeżył tylko cudem: po wybuchu miał poparzone ponad 80 proc. ciała, długo dochodził do siebie. Najpierw był w szpitalu, później w zakładzie opiekuńczym, wreszcie w domu matki. Dopiero kilka miesięcy temu prokuratura postawiła mu zarzuty i mężczyzna trafił do aresztu. Na rozprawę został przewieziony karetką. Z trudem mówi, jest wychudzony i zdany na opiekę innych.
Andrzej R. nie przyznaje się do morderstwa. Twierdzi, że żonę zabili dwaj zamaskowani bandyci, którzy wdarli się do ich domu. On miał spać wtedy pijany i obudził się, jak jego Małgorzata już nie żyła. - Nie wiem, dlaczego nie poszedłem wtedy na policję. Nie zależało mi już na żonie, nie chciałem z nią być, bo wychowała naszego syna na ćpuna i pijaka. Zamierzałem sobie żywot odebrać, ale nie pamiętam, czy puściłem ten gaz - mówił podczas przesłuchań.