- To zahacza o paranoję. Zamiast stworzyć komisję, która oszacuje straty w każdym gospodarstwie, zmusza się nas do biegania za dokumentami i wypełnienia skomplikowanego kwestionariusza w towarzystwie pracownika MOPS-u. Ta biurokracja wielu odstrasza, zwłaszcza że niektóre z dokumentów zabrała woda, a teraz każdy z nas ma pełne ręce roboty - kręci głową Grzegorz Losoń (29 l.), jeden z poszkodowanych przez powódź mieszkańców Bierunia na Śląsku.
Czego musi się spodziewać powodzianin, zanim otrzyma obiecane 6 tys. zł? Przede wszystkim musi pofatygować się do lokalnego MOPS-u, gdzie urzędnik spisze z nim wywiad środowiskowy. Do wniosku trzeba będzie załączyć odpowiednie dokumenty. Oczywistym jest, że niezbędny będzie dowód osobisty, ale to nie koniec.
Pracownik socjalny MOPS-u będzie chciał także zaświadczenia o zarobkach lub rentach czy emeryturach, złożenia oświadczenia majątkowego, może się też okazać, że trzeba będzie dostarczyć akt urodzenia dziecka. Potem MOPS ma weryfikować podane przez powodzian dane i już będzie można iść do kasy.
Urzędnicy zapewniają, że będą ułatwiać procedurę. - Do przyznania pomocy potrzebnych jest 20 załączników. Jednak zapewniam, że nasi pracownicy większości nie będą potrzebować. Potraktujemy każdą rodzinę indywidualnie. Podstawa to dowód osobisty, zaświadczenie o zarobkach i oświadczenie majątkowe - zapewnia Bogusława Miernik (40 l.), dyrektor MOPS-u w Bieruniu.