W tym, co się przytrafiło pani Annie (nazwisko do wiadomości redakcji), nie było nic dramatycznego. Mogły być takie jednak konsekwencje. Pani Anna upadła podczas porządków w domu. Nie potłukła się, ale na drugi dzień zorientowała się, że coraz gorzej widzi. Wieczorem było już tak źle, że przestraszona pojechała do Szpitala Bródnowskiego szukać pomocy na oddziale ratunkowym. Tam stwierdzono, że pani Annie odkleiła się siatkówka. Lekarz dał skierowanie na pilny zabieg i zalecił wykonanie go w ciągu 7 dni.
Następnego dnia nasza Czytelniczka poszła do szpitala okulistycznego przy ul. Sierakowskiego. Tam powiedziano, żeby przyszła za tydzień na konsultacje. Na trzeci dzień kobieta próbowała dostać się do szpitala przy Lindleya. Według jej relacji tam też ja odesłano.
Bezcenny czas uciekał, a nikt jej nie operował! - Czułam, że muszę działać. Bałam się, że oślepnę - mówi nam. Postanowiła więc szukać pomocy dalej, tym razem w prywatnej klinice. Przyjęto ją tam od ręki i jeszcze tego samego dnia kobieta przeszła zabieg. Zanim jednak poddała się operacji, musiała pomyśleć, jak zorganizuje pieniądze na opłacenie rachunku. Było potrzeba ponad 7 tysięcy. To kilkakrotnie więcej niż jej miesięczna pensja. Na szczęście pomogli znajomi. - Mam wobec nich ogromny dług. A gdybym nie miała tych pieniędzy? Czy to oznacza, że oślepłabym w kolejce na zabieg? - pyta.
Niestety, jej przypadek nie jest czymś dziwnym w polskiej służbie zdrowia. Prawda jest taka, że korzystamy coraz częściej z prywatnych usług medycznych. Polska Izba Ubezpieczeń szacuje, że rocznie państwo oszczędza około 750 mln zł na pacjentach, którzy samodzielnie płacą za leczenie w prywatnych placówkach.