Najwyższa pora, żeby urzędnicy odpowiedzialni za drogi przejrzeli na oczy! Obiecywana przez nich od lat zielona fala na stołecznych ulicach to bajka. Na ważnych arteriach można normalnie przejechać dwa, najwyżej trzy skrzyżowania, by później stanąć przed czerwonym światłem.
Warszawscy kierowcy mają już tego dość! Ratusz od lat mami ich obietnicami zielonej fali. Tymczasem jadąc na wielu ulicach, trzeba co chwila zatrzymywać się na czerwonym świetle.
Ulica Puławska. To jedna z tych arterii, na których króluje czerwone światło. Przejechaliśmy za samochodem jednego z naszych Czytelników od ronda Jazdy Polskiej do Wałbrzyskiej.
Nad Trasą Łazienkowską samochody zatrzymały się na czerwonych światłach dwa razy. Potem pomknęły do placu Unii Lubelskiej, by znów zatrzymać się przy Rakowieckiej. Dalej nie było lepiej. Samochody przejechały przez dwa przejścia, gdzie sygnalizacja jest włączana przez pieszych. Na szczęście tym razem nikt nie chciał przedostać się na drugą stronę Puławskiej. Ale czerwone zaświeciło się już przy Racławickiej, a później przy Madalińskiego. No i skończyła się płynna jazda. Kolejny postój przy skrzyżowaniu z Idzikowskiego i kilkaset metrów dalej przy Domaniewskiej. Kolejne czerwone światło przy stacji metra Wilanowska i już prawie jesteśmy na miejscu. Na koniec jeszcze czerwone światło złapało nas przy Wałbrzyskiej.
Dokładnie tak samo wygląda podróżowanie innymi ulicami miasta. Słynna jest już czerwona fala na Fieldorfa i Powstańców Śląskich. - Sprawa poprowadzenia płynnego ruchu przez miasto powinna być już dawno załatwiona - mówi Waldemar Kawka (36 l.). - Sygnalizatory muszą być wreszcie dobrze ustawione. Przecież po mieście powinniśmy móc jeździć płynnie. Wtedy nie powstawałyby korki - dodaje.
Jak nas zapewniono w Ratuszu, szefowie miasta przyjrzą się dokładnie sygnalizatorom. Może wreszcie tym razem zostaną one odpowiednio zaprogramowane.