Mieczysław P. był człowiekiem sukcesu. Przynajmniej tak oceniali go znajomi. Gdy ktoś się go pytał: "co u ciebie", odpowiadał zawsze: "świetnie". Mówił tak nawet wtedy, gdy tonął w długach. To była jego tajemnica.
Niewiele osób wiedziało, że jego oczko w głowie - firma transportowa - którą od lat budował, zbankrutowała. Stracił samochody i został z rodziną bez środków do życia. A długi rosły. Próbował je spłacać - pożyczał od rodziny, sam zatrudnił się jako kierowca tira. Niestety, nie potrafił wydostać się ze spirali długów. Przez pieniądze stracił nawet kontakt z najbliższymi i wtedy zrozumiał, że to już koniec.
Feralnego dnia rankiem sąsiedzi usłyszeli dochodzącą z mieszkania Elżbiety i Mieczysława kłótnię i ujadanie psa. Nie byli przyzwyczajeni do awantur między małżonkami, bo nigdy wcześniej coś takiego się nie zdarzało. Po kilku chwilach nastąpiła grobowa cisza. Sąsiadów zaniepokoiło to, że pani Ela nie wyszła jak zwykle na spacer z psem. Od razu coś zaczęli podejrzewać i powiadomili policję. Funkcjonariusze weszli do środka z synową. Przeżyli szok.
Na korytarzu w kałuży krwi leżał zasztyletowany pies. W pokoju na łóżku skąpanym we krwi leżała Elżbieta. Obok wisiało ciało jej męża.
Prokuratura jest oszczędna w udzielaniu informacji na temat zabójstwa. Wiadomo, że przed śmiercią Mieczysław P. napisał list, w którym wyjaśnia motywy morderstwa. Jego znajomi nie mają jednak wątpliwości, że to bankructwo firmy doprowadziło do tragedii.
- Nic innego mu nie pozostało. Skończył ze sobą i zabił Elżbietę. Nie wyszło mu w życiu - mówi Mieczysław P. (71 l.), ojciec zabójcy. Żałuje że nie mógł pomóc synowi, gdy na jego szyi zaciskała się pętla długów, a potem ta ze sznura.