Jedna chwila zabrała życia 13 ludzi. Górnicy, którzy w ubiegły czwartek po raz ostatni zjechali pod ziemię w karwińskiej kopalni Stonava w większości ciągle leżą w tych miejscach, w których dopadł ich zabójczy, pędzący przez korytarze i chodniki płomień o temperaturze tysięcy stopni Celsjusza. „Z dołu” ratownicy wydobyli jak na razie tylko trzy ciała.
Tymczasem na powierzchni, wśród pogrążonych w żałobie rodzin, ale też pośród kolegów po fachu zabitych w katastrofie górników, wrze. Ich zdaniem do katastrofy nie doszło z przyczyn naturalnych. To ewidentne lekceważenie zasad bezpieczeństwa spowodowało śmierć trzynastu ludzi. - Oni zabili mi syna. Oni machlojki robią. Z czujnikami – mówiła łkając Lucyna Kaczmarek, której syn Patryk Kaczmarek zginął w wybuchu metanu.
Oni zabili mi syna. Oni machlojki robią. Z czujnikami
Kobieta była wraz z mężem Zbigniewem przed świętami w Karwinie. Z budynku kopalni wyszli trzymając w rękach czarny worek. Były w nim rzeczy osobiste Patryka. Tylko tyle im zostało z ukochanego syna.
Śledztwo w sprawie wybuchu podjęła polska prokuratura. Na jego wyniki bardzo czekają bliscy górników. - Dobrze, że się za to wzięła prokuratura, bo nie wierzę w to, że tam było małe stężenie metanu. Tam musiała być bomba, dosłownie. Bomba – mówił Zbigniew Kaczmarek, ojciec Patryka.
Zarzuty wyrażane przez rodziny górników dementuje czeska strona. - Mamy protokolarnie potwierdzone, że czujniki działały. Przestrzegamy zasad BHP. A nasze przepisy bezpieczeństwa są najbardziej rygorystyczne w Europie – przekonywał na konferencji prasowej Ivo Czelechovsky, rzecznik prasowy kopalni w Karwinie.
Polecany artykuł: