O śmierci generała poinformował wczoraj Tomasz Siemoniak (46 l.), minister obrony narodowej. Napisał to na Twitterze. Informacja była sucha, bez słów żalu i pożegnania.
Florian Siwicki zmarł wczoraj w szpitalu. Od dawna miał problemy ze zdrowiem. Były one na tyle poważne, że w listopadzie 2012 r. Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie uznał, że Siwicki jest zbyt chory, by mógł być sądzony za bezprawne powołanie w stanie wojennym działaczy NSZZ "Solidarność" na ćwiczenia wojskowe. To kolejny proces, w którym nie doczekał się wyroku. Wcześniej zawieszono jego sprawę w procesie o wprowadzenie stanu wojennego w grudniu 1981 r. Stało się to po tym, jak w 2009 roku przeszedł zawał i śmierć kliniczną.
Ostatnie ponad 20 lat generał spędził na spokojnej emeryturze w willi na warszawskim Mokotowie. Kiedy jeszcze zdrowie mu dopisywało, polował na zające. Robił to od 1946 roku. Później pozostały mu odwiedziny synów z wnukami. Z byłymi kolegami z wojska nie kontaktował się ponoć często. "Był bardzo miłym starszym panem. Kresowiak z Pińska, a żona ze Lwowa. Jego ojciec był przedwojennym podoficerem. Chętnie opowiadał o sobie, nie tylko o myślistwie i wędkarstwie. Było o czym rozmawiać, ale najmniej o wojsku" - tak go wspomina w książce "Prawą stroną" Bronisław Komorowski (51 l.). Obecny prezydent był przez krótki czas wiceministrem obrony narodowej, kiedy resortem rządził gen. Siwicki.