- Mimo że byłam wówczas 8-letnim dzieckiem, pamiętam wszystko, co przeżyłam przez 6 lat zsyłki, jakby to było dziś... - zaczyna swoją opowieść Mieczysława Łysik (83 l.). I pokazuje jedną z unikatowych pamiątek z tamtych czasów: but z brzozowej kory, w którym chodziła po śniegu. Drugi kiedyś, w czasach PRL, wrzuciła do ognia. Ze strachu przed represjami.
Pamięta nocny łomot do okna domu w Sarańczukach 10 lutego 1940 roku. Zostały tam same z mamą nauczycielką. Ojciec - też nauczyciel - był akurat w Przemyślu. Przyjechał enkawudzista i dał im pół godziny na spakowanie. Do prześcieradeł, kołder, zasłon i firanek zrzucały wszystko, co mogły zabrać i zawiązywały w tobołki - sprzedaż tych rzeczy ratowała im życie na Sybirze. Z takim majdanem saniami pod eskortą żołnierzy z bronią zawieziono je na pociąg. Trzy dni stał na stacji, wypchany zesłańcami, zanim ruszył na północ. Pani Mieczysława z matką 4 lata spędziła w wiosce Janczar w tajdze, później jeszcze dwa na stepach w Saratowie. Pracowała jak drwal, w lesie, przy 40-stopniowym mrozie. Były też spotkania z dzikimi zwierzętami, wilki i niedźwiedzie podchodzące do chałup nikogo nie dziwiły.
- Poznałam tam głód i chłód. Ale dobrego samopoczucia nie straciłam - mówi dziś sybiraczka. Została jej jednak trauma. Nie lubi żywego ognia w domu. Gdy budowała z mężem dom pod Wiązowną, nie chciała w nim postawić kominka. - Robię się nerwowa. Przypomina mi, że jako 8-letnia dziewczynka dźwigałam drzewo z tajgi na opał. Kojarzy mi się też z łuczywem nad stołem, na którym odrabiałam lekcje, a węgle spadały mi na głowę i kartki - opowiada pani Mieczysława. Swoje przeżycia spisała w książce "Z nieludzkiej ziemi. Wspomnienia z Sybiru". W lutym, kwietniu i czerwcu 1940 r. na Syberię trafiło blisko 800 tys. zesłańców z Polski.
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail