Ciała trzech ofiar katastrofy śmigłowca są już w Zakładzie Medycyny Sądowej w Gdańsku. W poniedziałek ma być sekcja zwłok. Jedną z osób, która zginęła, jest Krzysztof Mielewczyk.
Od małego marzył, by zostać bogaczem. I mu się udało. Najpierw był kolędnikiem, później sprzedawał gazety. Na pierwsze auto zarobił, odzyskując złoto ze starych zegarków. Swoją przyszłą żonę poznał na saksach w Szwecji. Po powrocie do Polski prowadził kantor. Następnie zainwestował w firmę robiącą poduszki i kołdry z pierza. I został milionerem.
PRZECZYTAJ KONIECZNIE: Ojciec Doroty Arciszewskiej-Mielewczyk też zginął w katastrofie
Kupował także zabytki, by sprzedać je z zyskiem. Produkował wódkę i przejął toruński Polmos. W tym mieście miał restaurację i klub nocny. Mieszkańcy Borcza, gdzie kupił posiadłość, mówią, że obnosił się z bogactwem.
- Te luksusowe mercedesy czy bentleye to jeszcze normalna sprawa, ale ten śmigłowiec na co mu był? Przez to zginął, a żył jak król - opowiadają.
PRZECZYTAJ TEŻ: Katastrofa śmigłowca. Zginął mąż posłanki PiS
Z Dorotą Arciszewską wziął ślub w 1997 roku. Mają dwoje dzieci: Zosię i Eugeniusza.
- Życie jest tak poukładane, że każdy ma swoje 5 minut. Ale to jest bardzo krótki czas, który trzeba wykorzystać do maksimum. Życie trwa trzy dni: wczoraj się urodziliśmy, dziś jesteśmy, jutro umrzemy - mówił Mielewczyk w 2009 roku portalowi Strefabiznesu.pomorska.pl. I zdradził, co napisze w testamencie. - Według badań socjologicznych niemal każda fortuna zostaje roztrwoniona w ciągu maksymalnie czterech pokoleń. Dlatego napiszę: Kochane dzieci, tatuś pozostawił po sobie sporo pieniędzy. Możecie to wszystko wydać, do ostatniego grosza. Bawcie się dobrze - skwitował.