- On już nie studiuje, przecież to niemożliwe. Teraz leży w Krajęcinie, w klinice rehabilitacyjnej - mówi Renata Orzechowska-Wójcik, mama Kamila. - Jest w fatalnej formie. Często się załamuje. "Jestem rośliną" - mówi i zapada w siebie. Tłumaczymy mu, żeby walczył, nie poddawał się, że jesteśmy z nim, ale to wszystko na nic - dodaje, ocierając łzy.
To się stało w Rzeszowie kilka dni przed ostatnią Wigilią. Późnym wieczorem Kamil wracał pieszo na stancję z imprezy. Ot, studenci żegnali się przy piwie przed wyjazdem na święta do domu. Chłopak przechodził przez jezdnię, gdy został uderzony przez samochód. - Trafił do szpitala z ciężkimi obrażeniami. Z początku nawet nie pamiętał, co się wydarzyło. Dopiero z czasem przypomniał sobie, że wjechał w niego niebieski samochód - mówi pani Renata.
To było subaru doktora P. (48 l.), znanego w Rzeszowie chirurga. Jak się okazało, lekarz był pijany, miał 0,7 promila alkoholu we krwi. Powinien był trafić do celi, a po wytrzeźwieniu stanąć przed prokuratorem, ale nic takiego się nie stało. Po wypadku policjanci grzecznie odwieźli go do domu. Zarzuty?
- Może kiedyś je usłyszy, ale na razie prokuratura czeka na opinię biegłych. Od pięciu miesięcy. Przecież to są kpiny! - mówią rodzice Kamila.
Tymczasem doktor P. funkcjonuje, jakby nic się nie stało. Nie czuje się winny, nie ma wyrzutów sumienia, normalnie pracuje. - W innych krajach w ogóle nie zostałbym uznany za pijanego - wyznał w rozmowie z dziennikarzami. Jedyna rzecz, jaka komplikuje mu życie, to brak prawa jazdy, które od wypadku spoczywa w policyjnym depozycie.