Jest taka obiegowa mądrość, że warto rozmawiać. Nawet program telewizyjny pod tym tytułem istnieje, choć ilekroć go oglądam (czyli raczej rzadko), to narasta we mnie przekonanie, że rozmawiać wcale nie warto. Nie inaczej jest z wszelkimi debatami telewizyjnymi, sporami publicystów, śniadaniami, ewentualnie podwieczorkami polityków czy wreszcie z tą wielką kołomyją, która zwie się mediami społecznościowymi.
Wszędzie tam rozmowa ma dosyć podobny przebieg. Rozmawiający zupełnie nie są zainteresowani, tym co mówi druga strona. Prędzej czy później dochodzi do rytualnych okrzyków „proszę mi nie przerywać!”, albo „ja panu nie przerywałem!”, a na końcu dyskutanci próbują się nawzajem ośmieszyć albo poniżyć. Po „wymianie zdań”, idą w swoja stronę przekonani, że skopali tyłek temu drugiemu. A koledzy poklepują ich po plecach i cmokają: „aleś mu dołożył!”.
Im dłużej obserwuję to, co zwie się w Polsce publiczną debatą, tym bardziej jestem przekonany, że nie ma ona sensu. Że nie warto rozmawiać. Że to strata czasu. Czy ktoś kiedyś kogoś do czegoś przekonał? Albo chociaż dał do myślenia? Nie, oczywiście nie. Politycy i dziennikarze po odbytej rozmowie myślą dokładnie to, co przed nią. Po co więc strzępić język po próżnicy?
Myślę sobie, że debata stała się tak rozpaczliwie bezsensowna z jednego zasadniczego powodu. Otóż, ona zawsze odbywa się przed publicznością. Czy to w Sejmie, czy w studiu telewizyjnym, czy na Twitterze polityk tak naprawdę zwraca się do swoich, a nie do osoby, z którą prowadzi dialog. Chce się przypodobać prezesowi Kaczyńskiemu (albo przewodniczącemu Schetynie), kolegom z partii, fanatykom formacyjnym i ORMO-wcom z Internetu czuwającym, czy aby na pewno jest wystarczająco dziarski i bojowy. Gdzieś na końcu tego łańcucha komunikacyjnego są wyborcy.
Oczywiście, tak było zawsze. Publiczna debata po to jest publiczna, żeby publiczność mogła sobie wyrobić zdanie. Ale oprócz takich oficjalnych okoliczności politycy mieli rozmaite okazje, żeby się ze sobą spotkać i pogadać bez świadków. Wtedy nie musieli stroić się w propagandowe piórka i uwiarygadniać przed swoimi. Mogli wsłuchać się w swoje racje, nie przekrzykiwali się i poznawali autentyczny punkt widzenia swego rozmówcy. Mówili do siebie, a nie do swoich kibiców. Rzecz jasna i podczas takich nieformalnych sytuacji nie dochodziło do politycznych nawróceń. Ale czasem przekonywali się, że polityk, którego uważali za skończonego idiotę, wcale taki nie jest. Czasem jakiś argument dawał im faktycznie do myślenia. Co więcej – dostrzegali w swym rozmówcy żywego człowieka, a nie tylko przeciwnika, którego należy zniszczyć.
Sęk w tym, że w obecnych czasach nie ma takich miejsc, gdzie ludzie z różnych obozów mogą się spotkać bez publiczności. Napić się wina i pogadać. Jako podstarzały już dziennikarz, pamiętam zakrapiane imprezy ludzi z bardzo różnych redakcji, które odbywały się w latach 90. ubiegłego wieku. Spieraliśmy się podczas nich o wiele spraw (głównie o lustrację) i to ostro, ale ponieważ byliśmy dla siebie ludźmi z krwi i kości, nikomu nie przychodziło do głowy, żeby potem pisać o kimś per „żałosny fiut”, co nie tak dawno zdarzyło się redaktorowi Czuchnowskiemu z „Gazety Wyborczej”. Obecnie nawet na raucie w ambasadzie amerykańskiej politycy piją wino wyłącznie w swoich partyjnych gettach. Spoufalanie się z wrogiem jest źle postrzegane.
Jest takie krótkie opowiadanie Sławomira Mrożka, w którym walczą dwaj zapaśnicy wagi ciężkiej. Zapaśnicy opisani jak to zapaśnicy – jako wielkie, tępawe mięśniaki, których interesuje jedynie jak założyć podwójnego nelsona rywalowi. Ale ich siły są tak wyrównane, że zażarta walka nie przynosi żadnego rozstrzygnięcia. Nadchodzi wieczór, a atleci wciąż tkwią w klinczu. W tej sytuacji sędziowie postanawiają przykryć ich plandeką na noc, by mogli dokończyć pojedynek następnego dnia, startując dokładnie z tego samego miejsca zwarcia. W ciemnościach trzymający się w uścisku zapaśnicy zaczynają rozmawiać. Bez sędziów, bez rozwrzeszczanej publiki. Ich rozmowa płynie wartko i o świcie dochodzą do zaskakującego wniosku, że E=mc2. Niestety, w tym momencie plandeka zostaje zdarta i muszą znowu łamać sobie kości.
Oczywiście nie namawiam do owijania ludzi w plandeki. Chociaż, jeśli inaczej się nie da…