Najpierw było Muzeum Powstania Warszawskiego, od którego zaczęła następować instytucjonalizacja mitu powstania (choć dziś musi on dzielić miejsce z mitem znacznie mniej jednoznacznym – żołnierzy antykomunistycznego podziemia niepodległościowego). Zarazem coraz głośniej brzmiały głosy sceptyków, niemal niesłyszalnych jeszcze w latach 90., gdy Powstanie Warszawskie dopiero odzyskiwało należne mu w powszechnej świadomości miejsce. Wtedy mechanizm był prosty: co komuniści chcieli zohydzić, miało być dobre – i basta. Po co drążyć temat.
Z czasem jednak głosów sceptycznych było coraz więcej. Powstało napięcie między, mówiąc umownie, romantykami a realistami. Gdy opinie realistów zaczęły wybrzmiewać w artykułach, komentarzach, książkach, utworzył się pewien konsens: powstańcy to bohaterowie bez dwóch zdań, a mit Powstania Warszawskiego jest w III RP ważny i będzie trwał. Zarazem jednak jest zgoda – nawet jeśli niektóre środowiska związane z prawicą chciały jej realistom odmawiać – na normalną dyskusję historyków i publicystów oraz na kwestionowanie sensowności powstania jako przedsięwzięcia militarnego i politycznego. Po paru latach sceptycy uznali, że w dniu, gdy czcimy pamięć poległych, spór może na chwilę milknąć.
W tym roku jednak ten konsens został częściowo złamany – i to nie przez realistów. W niektórych oficjalnych wypowiedziach polityków obozu rządzącego, a także w niektórych publicznych mediach pojawiła się protekcjonalna i lekceważąca narracja wobec krytyków powstania. Że to jakieś tam dyrdymały, że powstanie „musiało wybuchnąć”, że na kwestionowanie jego sensu w ogóle nie ma miejsca.
To bardzo niedobry symptom. Jeśli władza swoim autorytetem chce faktycznie delegitymizować jedną ze stron zasadnego poważnego sporu historycznego, grozi nam z czasem zamknięcie debaty.