Pierwsze prezydenckie propozycje pytań były tak dramatyczne, że mało kto ich bronił. Pytania zawarte ostatecznie we wniosku były tylko odrobinę lepsze. Żeby referendum miało sens, można było je spokojnie ograniczyć do dwóch: „Czy chcesz zmiany konstytucji” oraz „Czy chcesz systemu prezydenckiego czy kanclerskiego?”.
To, co działo się w dniu senackiego głosowania, zakrawało na farsę. Choć dla wszystkich było jasne, że PiS referendum nie chce (prawdopodobnie obawiając się, że tragiczna frekwencja odbije się na wizerunku całego obozu rządzącego, a kampania da opozycji okazję do ofensywy) – senatorowie PiS postanowili się w większości wstrzymać od głosu. Przeciw głosowali senatorowie części opozycji. Wniosek przepadł.
Potem nastąpiły zadziwiające tłumaczenia, których nie wymyśliłby nawet Robert Górski (ale skoro już się pojawiły, to teksty do „Ucha Prezesa” są gotowe). Nieoceniona Beata Mazurek napisała na Twitterze: „Wśród senatorów zwyciężyło myślenie techniczne. Uwagi PKW mówiące m.in. o tym, że termin referendum może utrudnić lub uniemożliwić jego przeprowadzenie spowodowały, że wniosek PAD nie zyskał akceptacji. Jesteśmy pełni szacunki do PAD i zawsze gotowi do rozmowy z nim”. Przypomina mi to fragment tekstu piosenki Ryszarda Makowskiego „Lubię brutalne kampanie”: „Nie da się ukryć, że mój szanowny rozmówca, którego cenię i szanuję, jest zwykłym łachudrą, co nie płaci alimentów, a w młodości obrabiał skarbonki kościelne”.
W zasadzie sam nie wiem – cieszyć się czy nie. Niektóre zawarte w referendum pytania – np. o ochronę wieku emerytalnego – były wprost groźne i szkodliwe. Z drugiej strony obywatele tracą okazję, żeby wypowiedzieć się w ważnej sprawie. Lecz nawet gdyby się wypowiedzieli i tak nic by z tego nie wynikło.
Jedno jest jasne: prezydent dostał od swojej partii mocną fangę w nos. Ale też, mówiąc uczciwie, sam się o nią prosił.