Tak, wiem. To wszystko wina nieodpowiedniego pochodzenia. Bo muszę wyznać, że dorastałem w trudnych latach 90. na polskiej prowincji. Wśród ludzi, dla których polska terapia szokowa to był skok na główkę. Prosto do basenu, w którym politycy zapomnieli zatroszczyć się o choćby odrobinę wody. Mało tego. Połamanym, zamiast nieść pomoc, zadawano jeszcze perfidne psychiczne tortury. Ofiary przemian słyszały więc ze wszystkich stron, że to wszystko to w zasadzie… ich własna wina. Nie radzisz sobie? Widocznie jesteś bezwartościowym nieudacznikiem, ty homo sovieticusie jeden!
A jednak tamten mobbing nie zabił w narodzie rozpolitykowanego ducha. Gdy dziś przypominam sobie różnego typu świąteczno-imieninowe spory o Polskę i świat, to mimowolnie się uśmiecham. To dopiero była szkoła pluralizmu i demokracji. Ciocia-bizneswoman zaczynała zanadto odlatywać, jak to ona nie rozumie tych roszczeniowych bezrobotnych? To zaraz dostawała kontrę od kogoś, komu ułożyło się dużo mniej szczęśliwie. Gdy stawał temat Unii Europejskiej, to pewnie, że było słychać, jakie to wspaniałe, bo bez paszportu i wszędzie... Ale trzeba też było wysłuchać historii wujka handlarza z bazaru, co to, jak Pan Bóg przykazał, wziął sprawy w swoje ręce, ale przyjechał niemiecki hipermarket i go przegnał z rynku. I tyle miał z tej swojej nowoczesności. Bywało ostro, nieraz z uszu poleciał dym i trzeba było gasić czymś mocniejszym. Ale rozmowa trwała. I za jakiś czas dochodziło do następnej i następnej. Ścieranie się racji było w tzw. świecie zwykłych ludzi czymś zupełnie naturalnym.
Do dziś pamiętam ten moment. Moment, gdy zacząłem rozumieć, że im wyżej na drabince społecznego prestiżu, tym więcej pozamykania w okopach swojej racji i więcej strachu przed innym punktem widzenia. „Nie widzę powodu, by rozmawiać o blaskach i cieniach polskiej transformacji, bo mnie się transformacja podobała” – tych słów, wygłoszonych przez znaną polską publicystkę w czasie dyskusji radiowej, nie zapomnę nigdy. No bo jak tu gadać z kimś, kto teoretycznie robi w branży opinii, ale na dzień dobry mówi ci, że o innej niż własna opinii rozmawiała nie będzie?
Polecany artykuł:
Rychło okazało się, że taka postawa wśród polskich elit medialnych odosobniona nie jest. Polska pozycja w Unii Europejskiej? Nie wolno tego ruszać, bo nas wyrzucą. PiS? Jest straszliwy, bo jest straszliwy, i nie podlega to najmniejszej dyskusji. Wyższe podatki dla najbogatszych? Mniejsze nierówności? Nie da się, idź i głowy nie zawracaj! W jakimś sensie funkcjonowanie w ramach polskich mediów opiniotwórczych jest dziś zaprzeczeniem samej idei mediów. Teoretycznie w cenie powinno być rozdyskutowanie. W praktyce jednak właśnie takie zachowanie jest tępione niczym zaraza.
Ostatnio weszliśmy w tym szaleństwie jakby o szczebel wyżej. Dziś na porządku dziennym jest obrażanie się na ludzi o innych poglądach. Tak, obrażanie się! Jak u mojego syna w przedszkolu. Z tym nie usiądę przy jednym stole. Temu ręki nie podam. Czasem stoją za tym krzywdy prawdziwe (bo on o mnie napisał, że…). Czasem starczy, że medium, w którym pracuje, napisało coś „haniebnego”. A już całkiem najnowszy hit to jest prewencja: może dziś jeszcze nie powiedział nic „łajdackiego”, ale na pewno powie jutro. Więc na wszelki wypadek nie będę z nim gadał, bo to nie ma sensu.
Czasem myślę, że polscy dziennikarze odlecieli już kompletnie. Coś jakby Steven King i inni twórcy horrorów nabrali przekonania, że świat jest dokładnie taki jak w ich książkach. A co drugi staruszek w parku to maniakalny morderca. Obłęd? Oczywiście. Ale koledzy i koleżanki z tzw. mediów tożsamościowych trąbią, że już jesteśmy w stanie wojny domowej i że zaraz 20 mln pisowców zetrze się z 20 mln antypisowców. Bo oni wykreowali własny obraz rzeczywistości, a potem w ten obraz uwierzyli. Więc jakże mogłoby stać się inaczej?!
Jak to zwykle bywa, cała nadzieja w normalnych ludziach. Już nieraz okazywali się mądrzejsi od swoich opiniotwórczych elit. Tak będzie i tym razem. Zobaczycie.