Wczoraj Węgrzy mogli obejrzeć, jak politycy z różnych krajów obrażają ich premiera. Mogli zobaczyć, jak przeciw niemu głosują ludzie, którzy należą do tej samej frakcji europarlamentarnej co on. A wcześniej przecież już słyszeli, że są „dzikim, małym narodem”, że za wszystkim leży „ich tradycyjny antysemityzm”. Parlament Europejski – do którego kiedyś zapraszano i Węgrów i Polaków, przekonując, że od teraz będzie szacunek, solidaryzm – urządził sesję pastwienia się nie nad Orbánem, a nad Węgrami. Przynajmniej dużą ich częścią. Bo to oni zagłosowali na Orbána, a głosując, domagali się, by troszczył się o ich bezpieczeństwo, także o to, by nie ulegał dyktatowi większych krajów co do tego, kto ma na Węgry przyjeżdżać. Ci ludzie, a także inni Węgrzy oglądają dantejskie sceny, zamachy terrorystyczne, getta, gdzie autentyczni nieszczęśliwi uchodźcy wtłoczeni są pomiędzy gangi i fanatyków religijnych, zamieszki i to wszystko, co ostatnio działo się na Zachodzie. Oglądają to, a potem widzą jeszcze, jak opłacane przez nich zepsute towarzystwo z Brukseli i Strasburga gnoi szefa ich rządu za to, że tego nie chciał.
Założymy się, kto był zwycięzcą wczorajszego starcia? Czy walec niemiecko-francuskiej większości napędzany przez lewicowych fanatyków z Beneluksu, czy Victor Orbán? Poznamy po najbliższych, kolejnych i jeszcze kolejnych wyborach w Budapeszcie. A sądzę, że jeśli jacyś niezdecydowani wyborcy tam byli, to właśnie się zdecydowali.