Chcę się dalej spełniać jako ojciec i mąż

2013-09-01 4:00

Tomasz Moczerniuk, społecznik i wolontariusz z krwi i kości: - Idealnie byłoby, gdybym mógł pracować w instytucji łączącej USA i Polskę...

Wielu Polaków mieszkających w USA mogło się przekonać o wielkim sercu Tomka Moczerniuka. To właśnie on jest wiceprezesem fundacji Polonia 4 Kids oraz Członkiem Zarządu Polskiej Szkoły w Bridgeport. Dziś Czytelnikom "Super Expressu" opowiada o tym, jak się spełnia jego amerykański sen.

Tato oznajmił mi, że wyjeżdżamy z Polski do Ameryki

Byłem 20-letnim studentem Uniwersytetu Szczecińskiego, miałem narzeczoną i byłem zawodnikiem III-ligowej Celulozy Kostrzyn nad Odrą (stamtąd wyszli m.in. Łukasz Fabiański i Dariusz Dudka), kiedy mój tata - który wylosował zieloną kartę na loterii wizowej - oznajmił mi, że pakujemy manatki i wyjeżdżamy za Wielką Wodę. To był rok 1994, demokracja w Polsce nowa, a kult Ameryki wtedy dosyć potężny (MTV, dżinsy, coca-cola - więc mimo rozdartego serca ubrałem moją czerwoną marynarkę ze studniówki, pożegnałem rodzinny dom w Witnicy i wsiadłem do samolotu z Warszawy do Newarku.

Wraz z rodzicami i moim 11-letnim bratem Jarkiem lądowaliśmy i zza szyby samolotu zobaczyłem Manhattan, który od razu mnie urzekł. Droga z lotniska do Linden w NJ była jednak daleka od ideału. Bajzel urbanistyczny i chaos komunikacyjny - to zapamiętałem, jadąc z lotniska, z którego odbierała nas kuzynka mojego taty. Ledwie się pomieściliśmy do dwóch samochodów (z automatyczną skrzynią biegów - bardzo mi się one podobały), bo moja przedsiębiorcza mamusia wzięła ze sobą nawet... pierzyny. Na szczęście w Linden było już dużo ładniej - to był początek maja, więc wszystko wokół kwitło i było bardzo zielono. Wieczór spędziliśmy w przytulnym domku u cioci, który bardzo mi się spodobał, a szczególnie sposób jego zagospodarowania - z zewnątrz nie prezentował się jakoś specjalnie, ale w środku miał 3 sypialnie, 2 łazienki, "LIWINGRUM" oraz jednopomieszczeniową suterenę, w której przyszło nam we czwórkę spać przez pierwszych kilka tygodni. Przyjaciel cioci zabrał nas do

PathMarku, gdzie po raz pierwszy poczułem ten specyficzny zapach chemii unoszący się w amerykańskich supermarketach. Po raz pierwszy piłem też "Oranżdżus i Dżindżerel" (ten drugi trunek bardziej mi przypadł do gustu). Pamiętam też pierwszy smak pączka Boston Kreme, który sprawiał, że chciało się go jeść więcej i więcej. Wszystko było inne - w telewizji 500 kanałów, ale zamiast piłki nożnej jakiś palant. Jednak mogłem obejrzeć na żywo mecze NBA, co wprawiało mnie w ekstazę. Z zaskoczeniem obserwowałem też amerykańską megalomanię - wszystko było tu wielkie i mierzone na galony. Czasem trochę mnie to przytłaczało, czułem się jak chłopak z prowincji, co poniekąd odzwierciedlało stan rzeczy, bo przyjechałem do Ameryki z małej, 7-tysięcznej miejscowości pod Gorzowem Wielkopolskim.

Początek był piekielnie trudny

W Polsce grałem zawodowo w piłkę, zarabiałem naprawdę nieźle, kopiąc futbolówkę w III lidze. Miałem dziewczynę, chodziłem na studia, wspaniałych przyjaciół, z którymi się imprezowało i słuchało metalu. W Stanach niemal z marszu poszedłem do pracy, bo trzeba było pomóc tacie w opłatach za mieszkanie w Elizabeth, NJ, które po kilku tygodniach spędzonych u ciotki. Pracowałem w tzw. sweatshopie - gdzie większość pracowników to nielegalni imigranci z Polski i Ameryki Południowej - jako operator maszyny wytapiającej części do tv kablowej z cynku. Huk był przeraźliwy i było niesamowicie gorąco, a ja pracowałem bez okularów i słuchawek. Dostałem $5,25 na godzinę, co po przeliczeniu na złotówki było kolosalną sumą pieniędzy. Często zostawałem na "owertajm", bo wtedy mogłem odłożyć trochę grosza i dla siebie. Nie cierpiałem tej pracy, bo była ciężka i uciążliwa, ale to ona dała mi pieniądze na nowiuteńki magnetowid, na którym namiętnie oglądałem filmy z BlockBusters (zawsze z podtytułami, czyli opcją dla niesłyszących - co bardzo pomogło mi w ogarnięciu gramatyki angielskiej - dziś praktycznie nie popełniam żadnych błędów, pisząc w tym języku). Do pracy dojeżdżałem moim pierwszym autem (Chevy Celebrity), które kupiłem od znajomego znajomego za tzw. ucho (koszt - $25). Mimo że miało więcej dziur w tłumiku niż szwajcarski ser i pobierało więcej oleju niż benzyny, było bardzo wygodne, bujało się fajnie na resorach, często podwoziłem nim do lub z pracy dziewczyny z opuszczoną szybą i z "zimnym łokciem". Pierwszym zimnym prysznicem było to, że oblałem egzamin na prawko - nie udało mi się okiełznać automatycznej skrzyni biegów i tylko dwóch pedałów na czas i zawaliłem jazdę. Po 3 miesiącach jednak zaliczyłem egzamin bez problemu.

Pracę znalazłem dzięki piłce

Jakimś cudem trafiłem do drużyny Falconu Sommerville, którzy trenowali w Linden. Kierownik tej drużyny miał dziewczynę, która pracowała właśnie w zakładzie w Linden i mnie tam wciągnęła. Potem ja wciągnąłem tam moją mamę, która na początku robiła kanapki w żydowskich delikatesach. Moje dni wyglądały więc tak, że rano jeździłem do pracy, wieczorem na treningi, a potem filmy i NBA w TV. W niedzielę po mszy w kościele św. Teresy w Linden (co było zawsze dla mnie wielkim przeżyciem - śpiewając "Boże coś Polskę", zawsze miałem łzy w oczach) jeździłem na mecze na Polankę do Sommerville. Trener rzadko na mnie stawiał, bo miał starszych, zasłużonych dla drużyny zawodników, ale i tak bardzo mi się to podobało, zacząłem się powoli tu odnajdywać. Wszystko było OK, ale musiałem coś zrobić z pracą, bo mimo że w ciągu 11 miesięcy otrzymałem aż 3 podwyżki (na koniec zarabiałem $9/h), bo raz, że nie chciałem być operatorem maszyny do końca życia i marzyłem o powrocie do szkoły, a dwa, że spotkał mnie w pracy przykry wypadek - uciąłem mojemu szefowi dwa palce. To było w sobotę, już po szyfcie. Czyściłem maszynę jak zwykle, kiedy przyszedł szef. Byłem do niego odwrócony plecami, wycierałem panel komputerowy, kiedy on włożył dwa palce pomiędzy matryce, chcąc sprawdzić ich temperaturę. Powiedział do mnie coś po angielsku, myślałem, że chce, abym nacisnął jeden z guzików i matryce zmiażdżyły mu palce. Szef był twardzielem - przeżył wojnę w Wietnamie - ale zawył z bólu i uderzył mnie kilkakrotnie zakrwawioną ręką w plecy. Krew bryzgała wszędzie. Na podłodze była dosyć spora kałuża. Nigdy tego nie zapomnę. Śniło mi się to nocami. Nie chciałem za żadne skarby wrócić do tej pracy, ale szef zadzwonił do mnie po kilku dniach, mówiąc, że mi wybacza, że wie, że to nie była moja wina i że potrzebuje mnie teraz jak nigdy przedtem, bo nikt oprócz mnie nie wiedział, jak obsługuje się tę maszynę. Czułem, że jestem mu to winny, więc poszedłem. Pamiętam, że nienawidziłem tej maszyny i do końca widziałem krew na podłodze.

Chciałem jak najszybciej nauczyć się angielskiego

W związku z wypadkiem pracowałem coraz więcej, a wieczorami chodziłem na kurs angielskiego, żeby jak najszybciej się go nauczyć i żebym już nigdy nikomu nie zrobił krzywdy z tego powodu. W szkole szło mi świetnie, ale zimą nudziło mi się w domu, więc zacząłem dorabiać jako reporter radiowy w Radiu Zbliżenia u Staszka Gorącego. Nie były to wielkie pieniądze, ale satysfakcja kolosalna. Pamiętam moje pierwsze zlecenie - wywiad z Kasią Nosowską w nowojorskim klubie Limelight po wspaniałym koncercie, Heya - poszło mi na tyle dobrze, że oprócz wypłaty otrzymałem jeszcze od Kasi jej adres w Polsce i... buziaka na zakończenie. Potem jeszcze robiłem wywiad m.in z Grzegorzem Markowskim z Perfectu - też po koncercie. Zanim zaczęliśmy rozmowę, musiałem się napić z Grzesiem szklankę whisky - taki był jego warunek. Już wtedy więc zacząłem łykać dziennikarskiego bakcyla. Raz pojechałem do Bloomfield College zrobić materiał z Polskich Niedziel, które były tam kiedyś organizowane. Zapraszano tam gości - ekspertów w różnych dziedzinach, polityki, emigracji, prawa i oni za darmo dzielili się swoją wiedzą z Polonią. Te wieczorki - których organizatorami był Pan Czesław Karkowski i Stan Wiktor były fantastyczną okazją do networkingu. Podczas jednego wieczoru podeszła do mnie pani z działu rekrutacji tamtejszej uczelni i zapytała, czy gdzieś się uczę. Powiedziałem, że nie, bo nie mam na to pieniędzy, że dopiero zbieram. Zaprosiła mnie na testy sprawdzające - luźno, bez zobowiązania. Pamiętam, że na teście z angielskiego na pytanie, jaka była najtrudniejsza decyzja w moim życiu - rozpisałem się na cztery strony o wyjeździe do Stanów, opuszczeniu bliskich, znajomych i mojej ukochanej piłki nożnej. Osoba, która sprawdzała mój test, powiedziała mi, że w Bloomfield College jest świetna drużyna piłkarska i skontaktowała mnie ze sztabem szkoleniowym. Trenerami byli coach Santamassimo oraz Santiago Formosa, który kiedyś grał z Pelem w Cosmosie Nowy Jork. Przypadłem im do gustu i... zaoferowali mi sportowe stypendium! Pokryli mi całkowite koszty szkoły, plus części książek, więc rzuciłem pracę w zakładzie i stałem się ponownie dziennym studentem. Wtedy poczułem, że mój amerykański sen zaczyna się ziszczać.

Dużo, naprawdę dużo zawdzięczam właśnie szkole

Tam - oprócz gry w piłkę z reprezentantami Haiti i Bermudów - skończyłem kurs angielskiego, a potem szukałem odpowiedniej profesji dla siebie. Najpierw była to ekonomia (w Polsce skończyłem Liceum Ekonomiczne, więc wyglądało to na logiczny krok), potem jednak przerzuciłem się na dziennikarstwo (głównie dzięki temu, że w tym samym czasie dorabiałem w Polskim Radiu oraz zacząłem pisać do polonijnych gazet). Na trzecim roku odkryłem jednak grafikę komputerową - były to absolutne początki Photoshopu, Flasha, Internetu (America Online!) i komputerowa magia na platformach Macintosha bardzo mi się spodobała. I tak już zostało.

W Bloomfield zetknąłem się po raz pierwszy z pracą społeczną

Tam też po raz pierwszy zetknąłem się z pracą społeczną. W Bloomfield podobnie jak na każdej uczelni w Ameryce - jest mnóstwo klubów i organizacji - ja byłem częścią trzech z nich: Katolickiego Klubu Newmana, gdzie przez dwa lata byłem przewodniczącym, członkiem Honors Students dla najwybitniejszych uczniów oraz prezydentem Organizacji Studentów Polskich, z którą w 1997 roku zorganizowaliśmy zbiórkę pieniędzy dla powodzian. Kopertę z dolarami wręczyłem osobiście pani Janinie Ochojskiej, która wywarła na mnie kolosalne wrażenie.

Dzięki Bloomfield mogłem także poznać trochę świata, bo swój ostatni semestr spędziłem w cudownej Sewilli - na wymianie studentów. Po powrocie z Hiszpanii uczestniczyłem w moim własnym absolutorium jako główny mówca (commencement speaker). Pamiętam, że mowę dopieszczałem jeszcze kilka godzin przed samą uroczystością, a jej tytuł brzmiał: VENI, VIDI, VICI.

Również swoją pierwszą poważną pracę (tak, tak, mimo że miałem za wszystko płacone, nadal pracowałem - to rozwożąc pizzę, to zbierając reklamy do polonijnych gazet, to na weekendy w landscapingu) otrzymałem za pośrednictwem Craiga Van Fossena, który wziął mnie pod skrzydła w ramach programu Mentor. Latem 1997 spędziłem dwa miesiące na Manhattanie, robiąc kawę i odbierając telefony w firmie budującej internetowe sklepy. W wolnych chwilach przyglądałem się grafikom podczas ich pracy i bardzo mi to imponowało. To chyba dlatego właśnie wybrałem grafikę komputerową jako ostateczny kierunek moich studiów. W miarę upływu czasu podczas tego letniego stażu w Snickelways Interactive zacząłem prosić o inne, ważniejsze zadania i... wreszcie otrzymałem szansę. Stałem się całkiem niezłym architektem informacyjnym - na tyle dobrym, że zaproponowano mi przedłużenie stażu. Na III roku pracowałem tam 2 dni w tygodniu (tak sobie układałem grafik studiów, żeby to miało ręce i nogi), a na IV - 3 dni. A od maja 1999 otrzymałem tam już pełnowymiarowy angaż. To był moment, w którym myślałem, że mam u stóp cały świat - zdobyłem edukację, wróciłem z Hiszpanii i miałem fajną pracę w ukochanym Nowym Jorku. Do pełni szczęścia brakowało tylko sukcesów na niwie piłkarskiej, ale mimo iż szło mi naprawdę nieźle (miałem ofertę testów w MetroStars Nowy Jork), wszystko pokrzyżowała kontuzja wiązadeł, której nabawiłem się podczas gry w lidze letniej podczas 2. roku studiów. Cały 3. rok spędziłem na rehabilitacji. Trochę mi się przytyło i po powrocie na boisko już nie byłem ani tak szybki, ani skuteczny jak wcześniej.

W Snickelways pracowało się jak w Google

Zarabiałem bardzo dobrze, mieliśmy młodą, zgraną paczkę, spędzałem w firmie dni i noce. Na weekendy wyjeżdżaliśmy wspólnie, a w biurze mieliśmy stoły z piłkarzykami i konsole do gier. Niestety, przyszedł krach i w marcu 2001 r. Snickelways zbankrutowała. Dziś patrzę na to, jak na błogosławieństwo, bo po przeprowadzce na Dolny Manhattan pracowaliśmy naprzeciwko Twin Towers. Codziennie rano wysiadałem na stacji World Trade Center. Kiedy 11 września runęła pierwsza wieża - być może wysiadałbym akurat wtedy z kolejki PATH...

Podczas kryzysu na rynku byłem na amerykańskiej kuroniówce

Nastał kryzys, ciężko było znaleźć pracę, dlatego korzystając z amerykańskiej kuroniówki, na której w sumie spędziłem 13 miesięcy - spożytkowałem oszczędności i kupiłem do spółki z moim ojcem dwurodzinny dom mieszkalny. Na własną rękę i w zasadzie w pojedynkę wyremontowałem poddasze, gdzie uwiłem sobie przytulne gniazdko. Natomiast moją połowę wynająłem lokatorom.

Z pomocą przyszli mi ludzie z Bloomfield College

Z radością przyjęli mnie w swoje szeregi jako adiunkta (uczyłem tam rzecz jasna grafiki komputerowej). Do pracy na cały etat wróciłem w 2002 r. - na kilka tygodni przed moim ślubem z góralką Alicją, którą poznałem w 1995 r. w Oak Ridge, NJ, podczas kościelnych rekolekcji. Znowu pracowałem jako grafik komputerowy w agencji reklamowej w Westfield, NJ, ale po 6 miesiącach rozwiązano cały dział kreacji i znowu znalazłem się na bruku. W tym czasie byłem już głową rodziny (Ala studiowała na Montclair State University Biologię Molekularną), dlatego nie było dla mnie ujmą na honorze zatrudnienie się u znajomego w firmie budowlanej. W dalszym ciągu byłem artystą, tylko zamiast dóbr wirtualnych, malowałem ściany domów.

Nic się jednak nie dzieje bez przyczyny

Pewnego dnia malowałem u pochodzącego z Bliskiego Wschodu właściciela fabryki dywanów. Był to człowiek majętny, mający w posiadaniu wiele dzieł sztuki. Zagadnąłem go o nie i opowiedział mi o swoim biznesie. Zapytałem, czy mają stronę internetową, pokazałem mu swoje portfolio i... z marszu mnie zatrudnił jako grafika. Ale jak się okazało, tam też nie zagrzałem długo miejsca, bo w sierpniu 2003 r. moja małżonka wyjechała do Polski na studia medyczne do Poznania. Dojechałem do niej w grudniu 2003 i Poznań stał się dla nas domem na wspaniałe 4 lata. Tam urodziła się nam córka Ida, tam byłem jedną z instrumentalnych osób, pracujących nad powstawaniem struktur Fundacji Mam Marzenie, która spełnia marzenia dzieci cierpiących na choroby zagrażające ich życiu. Może to zabrzmi dziwnie, ale to właśnie ten wyjazd do Polski, powrót na stare śmieci, mnie ukształtował. Stałem się oddanym, kochającym ojcem i mężem, a także osobą, która dobro innych przekłada ponad swoje. Do USA powróciliśmy w lipcu 2007 r. i zamieszkaliśmy w NJ. Ala od razu poszła na ciężki 3-letni staż pediatryczny w szpitalu w Paterson, NJ, gdzie także urodził się nasz synek Antoś. Ja po raz trzeci wylądowałem w Bloomfield, tym razem w dziale marketingu jako webmaster i specjalista od Social Media. Po ukończeniu rezydencji medycznej przeprowadziliśmy się do Fairfield, CT, gdzie kupiliśmy i wyremontowaliśmy mały domek i gdzie mieszkamy do dziś. Żona pracuje tam w jednej z prywatnych klinik, dzieci chodzą tam zarówno do amerykańskiej, jak i polskiej (sobotniej) szkoły, gdzie jestem członkiem zarządu (Szkoła Kultury i Języka Polskiego w Bridgeport). Ja od jesieni 2011 r. dojeżdżam na Manhattan, gdzie pracuję jako Project Manager w firmie internetowej ThomasNet.com.

Dużo zawdzięczam rodzicom i nauczycielom

Odpowiedziałem na to po części w poprzednim pytaniu. Na pewno nie znalazłbym się tu, gdzie dziś jestem, gdyby nie moi rodzice, którzy niczego w życiu mi nie bronili. Wiedzieli, że nie potrafię usiedzieć w jednym miejscu, więc wspierali mnie jak mogli. Dużo dali mi profesorowie, pracownicy i osoby związane z Bloomfield College (jak np. wspomniany wcześniej Van Fossen czy Neville Gittens z Mentoring Program), gdzie przecież się wykształciłem i dwukrotnie pracowałem.

Jeśli chodzi o pracę społeczną, to wszystko zaczęło się od przyjaciółki mojej żony

Paula Dzwonek - była śliczną 20-latką, która zmagała się z rakiem piersi. Przez kilka miesięcy wraz z grupą przyjaciół naprędce nazwanych Przyjaciółmi Pauli pracowaliśmy przez weekendy, aby uzbierać pieniądze na leczenie. Zorganizowaliśmy z wielkim rozmachem Bal Charytatywny, który przyniósł ponad 12 tys. dochodu. Niestety, stan zdrowia Pauli, która miała już przerzuty, pogarszał się błyskawicznie i przegraliśmy wyścig z czasem. Stoczyliśmy heroiczną walkę, zrobiliśmy wszystko jak należy, ale jednak polegliśmy z bezwzględnym nowotworem. Do dziś nie mogę się pogodzić ze stratą Pauli, dlatego też do dziś walczę z krzywdą i niesprawiedliwością społeczną szczególnie na rzecz dzieci organizując kwesty, imprezy najpierw w pojedynkę, a potem jako wiceprezes fundacji Polonia 4 Kids oraz członek Zarządu Polskiej Szkoły w Bridgeport. Wielkim autorytetami są dla mnie także wspominana Janina Ochojska, Piotr Piwowarczyk (założyciel Fundacji Mam Marzenie), a także Jurek Owsiak, którego miałem zaszczyt poznać przy okazji nowojorskich finałów WOŚP, które obsługiwałem wraz z Marcinem Tulińskim. Przez całe moje życie przewinęło się także wiele przyjaciół, ludzi dobrej woli - wszystkich ich wymienić z osobna byłoby trudno, ale oni sami wiedzą, jak wiele dla mnie znaczą czy znaczyli. Wielką transformację wywołało u mnie poznanie Marzycieli - dzieci oczekujących na spełnianie swoich marzeń w Fundacji Mam Marzenie. Z jednym z nich - Rafałem Rogowskim - przyjaźnię się do dziś i kocham go jak brata. On z kolei trzymał do chrztu moją córkę Idę nad Lednickim Jeziorem u ojca Góry. Ten chłopiec miał raka węzłów chłonnych z przerzutami, jednak dzięki medycynie i naszej wspólnej wizycie u Jana Pawła II w Watykanie 1 lipca 2005 roku całkowicie wyzdrowiał. Dzięki niemu oraz dzięki naszemu Papieżowi, którego poznanie było dla mnie czymś niesamowitym, stałem się świadkiem boskiego Cudu, który trwa do dziś.

Największe jednak podziękowania należą się mojej najbliższej rodzinie: mojej żonie i dzieciom. To dla nich chcę być najwspanialszym ojcem, mężem i obywatelem pod słońcem.

Zwyczajny dzień zaczynam na sportowo

Dzień zaczynam od kilkumilowej przebieżki - biegam od 1,5 roku, niedawno zaliczyłem swój pierwszy półmaraton, liczę na to, że starczy mi samozaparcia, aby kiedyś ukończyć pełen maraton. Bieganie rano jest fantastyczne - świat budzi się do życia, mieszkamy w pięknych, zalesionych terenach, gdzie przyjemnie się biega. To wtedy mam czas na uporządkowanie myśli, na organizację następnych kroków. Za kwadrans ósma wsiadam do pociągu w kierunku Nowego Jorku i po dwóch godzinach siedzę za biurkiem w mojej pracy, gdzie zajmuję się nadzorem i kreacją projektów internetowych. Dojazd do pracy ma swoje plusy i minusy, bo mogę się czasem zdrzemnąć, poczytać książkę czy napisać artykuł (bo od 2009 r. spełniam się jako dziennikarz sportowy - prowadzę swój autorski blog papatomski.com i regularnie współpracuję z gazetami i witrynami w Polsce i USA). Biorę także obecnie udział w Projekcie Cała Polonia Czyta Dzieciom - kurs internetowy zajmuje około 4 godz. tygodniowo, więc tym też zaprzątam sobie głowę podczas podróży pociągiem. Do domu wracam o 6.30, gdzie nic innego się nie liczy oprócz moich dzieci. Czytamy książki, wymyślamy różne gry - uwielbiam ten czas, bo czasem tęsknię za takim beztroskim dzieciństwem. Wieczorem jest też i chwila na szklankę herbaty z małżonką, kiedy dzieci już śpią. To bardzo ważne w życiu każdego małżeństwa, aby pielęgnować każdą chwilę z partnerem.

Na weekendy często wyjeżdżamy. Jeśli nie ma mnie na meczu (jako dziennikarz albo sportowiec, bo gram w drużynie oldbojów w Danbury, CT), lub nie mam jakiejś imprezy charytatywnej lub szkolnej, uwielbiamy zwiedzać i oddawać się urokom łona natury. Na szczęście nasze dzieci też są globtrotterami, więc korzystamy naprawdę z każdej wolnej chwili w poszukiwaniu nowych doznań i doświadczeń.

Chcę się rozwijać i nie stać w miejscu

Marzeń mam wiele, bo czymże jest życie bez nich? Chcę się przede wszystkim dalej spełniać jako ojciec i mąż. Rozwijać się, nie stać w miejscu. Marzę o wyjeździe na MŚ w Brazylii, jako dziennikarz (w 2012 r. byłem akredytowanym dziennikarzem na EURO w Polsce), marzę o fajnym, dwupoziomowym domu, na dole z kominkiem i przytulną sypialnią na poddaszu. Marzę też o napisaniu książki - biografii sportowca bądź innej znanej osoby. Mam smykałkę do pisania, muszę się w końcu za to zabrać. Marzę też o pokonaniu maratonu i odwiedzeniu każdego kontynentu tego świata. Najbardziej jednak marzę o tym, aby nie zabrakło mi nigdy weny twórczej, radości z dnia codziennego, błogosławieństwa Bożego, szacunku dla drugiego człowieka i pokory we wszystkim, co robię.

Sukcesem jest moja rodzina

Bycie wzorowym ojcem dwójki dzieci i mężem, wspierającym moją ukochaną na dobre i na złe to mój największy sukces. Zawodowo - nie czuję się spełniony - byłoby idealnie, gdybym mógł pracować w instytucji, która łączy USA i Polskę w jakimkolwiek wymiarze. Jestem człowiekiem orkiestrą, liderem i wielkim, wielkim patriotą, chciałbym wykorzystać mój potencjał do maksimum.

Spełniam się za to społecznie i hobbystycznie - pomoc dzieciom i innym jest dla mnie bardzo ważna i daje mi olbrzymiego kopa. W marcu tego roku przyczyniłem się do przyznania o. Łucjanowi Królikowskiemu Orderu Uśmiechu. Ten 94-letni franciszkanin to kolejny bohater, który jest dla mnie wzorem do naśladowania. Cieszę się z każdego sukcesu organizacyjnego imprezy, w której biorę udział. Finał WOŚP w Nowym Jorku, gdzie pomagałem Marcinowi Tulińskiemu, lub Polski Dzień na Red Bull Arena, który przeprowadziłem wspólnie ze wspaniałymi wolontariuszami z Polonia 4 Kids. Dziennikarska przygoda z EURO 2012 też była wspaniała i w dalszym ciągu chcę osiągnąć na tej niwie więcej i więcej!

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki

Nasi Partnerzy polecają