Piękny, rozświetlony księżycową poświatą, piątkowy wieczór. Ponad 3 tys. pasażerów, którzy wykupili bilety na wymarzony rejs po Morzu Śródziemnym, rozgościło się już w swoich kajutach. Dochodzi godz. 21. Roześmiani turyści idą na uroczystą kolację powitalną. Tam zabawia ich najważniejsza osoba na pokładzie, kapitan Francesco Schettino (52 l.). Dumny Włoch nie wie jeszcze, że wkrótce spowoduje jedną z największych katastrof w historii pasażerskiej żeglugi morskiej.
Kapitan partacz i tchórz
Na pokładzie trwa szampańska zabawa. Pasażerowie jedzą, piją, słuchają muzyki na żywo. Prom przepływa nieopodal brzegów wyspy Giglio. To właśnie tam mieszka emerytowany admirał Mario Palombo, uważany za legendarną postać włoskiej marynarki.
Kapitan Schettino dla zabawy decyduje się złamać wszelkie przepisy - zmienia kurs "Costa Concordii" i zbliża się do przybrzeżnych skał. Ryzykuje życie pasażerów tylko dlatego, żeby syreną okrętową pozdrowić swojego idola.
Wybija godz. 21.30. Rozlega się potężny huk, na statku gaśnie światło. W restauracjach zapada martwa cisza. Pasażerowie są zdezorientowani. Załoga uspokaja ich, przekonując, że to zwykła awaria prądu. Ale po chwili wycieczkowiec się przechyla, ze stołów spadają talerze. Okazuję się wtedy, że statek uderzył w skałę i zaczyna tonąć. Ludzie wpadają w panikę...
Uderzenie w skałę rozrywa poszycie statku. Przez 30-metrową dziurę wdzierają się tony wody. "Costa Concordia" idzie na dno. Pracujący na dolnych pokładach członkowie załogi i pasażerowie, którzy zostali w kajutach, walczą o życie. Próbują się wydostać na powierzchnię.
Tymczasem na górze pierwsi pasażerowie zaczynają wyskakiwać za burtę. Wśród nich są Maria Dintrono (30 l.) i jej mąż Vincent Roselli (40 l.). Para niedawno wzięła ślub i właśnie świętowała pierwszą noc podczas miesiąca miodowego. Oboje ubrani w stroje wieczorowe rzucają się do wody. Vincent po chwili traci żonę z oczu (kobieta do dzisiaj się nie odnalazła).
Ale dramatycznymi scenami na pokładzie wycieczkowca nie przejmuje się kapitan Schettino. Jako jeden z pierwszych ucieka z tonącego statku.
Wyławiają zwłoki, szukają żywych
"Concordia" coraz bardziej nabiera wody. Nie ma chwili do stracenia. Do akcji ruszają statki ratownicze. Na pokładzie i w wodzie tysiącom osób grozi śmierć. Na szczęście u wybrzeży wyspy jest dość płytko. Wycieczkowiec osiada delikatnie na dnie i to ratuje życie setek ludzi. Na początku ratownicy odnajdują jednego martwego pasażera, ale po ponad dobie okazuje się, że ofiar jest znacznie więcej. Ostatni bilans mówi o 11 znalezionych ciałach. Wciąż zaginione są 23 osoby, a szanse na uratowanie ich są bliskie zera.
Prawdopodobnie jedynym odpowiedzialnym za gigantyczną katastrofę jest kapitan Francesco Schettino. Niektórzy twierdzą jednak, że nad "Costa Concordią" wisiała... klątwa. Pierwszym zwiastunem nieszczęścia miało być nierozbicie się butelki szampana podczas tradycyjnego chrztu jednostki. Innym znakiem potwierdzającym fatum ciążące nad wycieczkowcem jest czas katastrofy. Prom uderzył w skały dokładnie 100 lat po tym, jak "Titanic" zderzył się z górą lodową i zatonął.
Supernowoczesny pływający kolos
"Costa Concordia" to istna pływającą oaza luksusu i komfortu. Wycieczkowiec, ze względu na przepych, nazywany był nawet współczesnym Titanikiem. Prom zwodowany był w 2006 roku, miał 290 metrów długości, 35 szerokości, 114 500 ton wyporności i mógł rozwinąć szybkość 21 węzłów. Na pokład pływającego kolosa mogło wejść ponad 3 tys. pasażerów oraz tysiąc członków załogi. Gigantyczny wycieczkowiec wart był zawrotne pół miliarda euro.
Beztroska rozrywka
Pasażerowie mogli przebywać na 13 pokładach, między którymi kursowały superszybkie szklane windy. Na gości z grubym portfelem czekało tam półtora tysiąca doskonale wyposażonych kabin (w tym 500 ekskluzywnych kajut z balkonami), teatr, 4 baseny (w tym 2 z rozsuwanym dachem i jeden ze zjeżdżalnią oraz basen dla dzieci), olbrzymie spa o wielkości 12 boisk piłkarskich, 13 barów, restauracje. Dodatkowo dostępne było pięć jacuzzi, boisko sportowe i trasa do biegania.
Wymarzony ośmiodniowy rejs
Amatorzy hazardu mogli skorzystać z kasyna, miłośnicy zakupów z centrum handlowego, a imprezowicze z dyskoteki. O komfort pasażerów dbało tysiąc osób z obsługi. Feralny 8-dniowy rejs nazywał się "Zapach owoców cytrusowych", pakiet obejmował wizytę w Marsylii, Barcelonie, na Majorce, Sardynii i Sycylii.
Francesco Schettino - to on doprowadził do tragedii
Nazwisko Schettino we Włoszech jest już symbolem nieudacznictwa, pychy i wyjątkowej niekompetencji. Kapitan Francesco Schettino (52 l.) okrył się hańbą, gdy doprowadził do katastrofy wycieczkowca "Costa Concordia", w której zginęło co najmniej 11 osób.
Prom pasażerski wyposażony był w najnowsze zdobycze techniki. Statkiem właściwie kierował komputer. Jak to więc możliwe, że takie cudo roztrzaskało się o skały? Tego "wyczynu" dokonał Francesco Schettino (52 l.). Kapitan złamał procedury i podpłynął do brzegów Giglio, żeby syreną okrętową pozdrowić mieszkającego tam przyjaciela.
Pływający kolos nadział się na skały i zaczął tonąć. To, co stało się później, przeraża jeszcze bardziej. Schettino zamiast ratować swoich pasażerów, niczym szczur uciekł z tonącego okrętu. Tchórzliwemu kapitanowi za nieumyślne spowodowanie śmierci, doprowadzenie do katastrofy morskiej i porzucenie jednostki przed zakończeniem ewakuacji pasażerów grozi 15 lat więzienia.
Włosi mają nowego bohatera
Prawdziwym hitem w Internecie stało się nagranie rozmowy telefonicznej przeprowadzonej tuż po katastrofie "Costa Concordii". Na nagraniu słychać dyżurnego kapitanatu portu w Livorno Gregorio De Falco, który w niewybrednych słowach próbuje zmusić kapitana do powrotu na pokład tonącego wycieczkowca. - Wracaj k...wa na statek - wrzeszczy Falco. Dyżurny momentalnie stał się narodowym bohaterem Włoch, a Francesco Schettino (52 l.) wrogiem publicznym numer jeden.
Katastrofa podczas dziewiczego rejsu Titanica
"Titanic", najnowocześniejszy w swoich czasach brytyjski transatlantyk, uważany był za niezatapialny. Jednak seria błędów załogi doprowadziła do jego zguby.
10 kwietnia 1912 r. "Titanic" wypłynął w swój dziewiczy rejs z Wielkiej Brytanii do USA. Czwartego dnia na transatlantyk zaczęły docierać sygnały o zbliżających się górach lodowych. Zostały jednak zlekceważone. 14 kwietnia o godz. 23.40 marynarze z bocianiego gniazda dostrzegli zbliżającą się górę lodową. Na reakcję było już jednak za późno.
Rozpędzony transatlantyk otarł się bokiem o lód, a nity łączące poszycie statku zaczęły puszczać. Kapitan dopiero pół godziny po zderzeniu wysłał sygnał SOS, 15 minut później nakazał opuszczenie szalup ratunkowych. Wkrótce "Titanic" poszedł na dno. Utopiło się 1500 osób. Zaledwie 730 pasażerów udało się uratować.