Zagrożenie epidemiami, światowe konflikty wiszące na włosku, groźby wojny atomowej i katastrofy ekologicznej. Co zrobimy, jeśli przeżyjemy koniec świata? A przede wszystkim – co będziemy jeść? Nie są to już tylko rozważania filmowych scenarzystów. Naukowcy też coraz częściej pochylają się nad tym problemem. Jednym z nich jest David Denkenberger z USA, twórca tak zwanej „disaster diet”, czyli „diety katastroficznej”. Przeanalizował warunki, jakie mogą panować na postapokaliptycznej planecie. Głównymi problemami, jeśli chodzi o jedzenie, może być mała ilość światła z powodu dymu zakrywającego niebo po wybuchu jądrowym, a co za tym idzie, ochłodzenie ziemi, niższe uprawy, mała ilość ziemi nadającej się pod uprawy. Rozwiązanie? Rośliny, którym to nie przeszkadza.
Mało wymagające są grzyby, powinniśmy postawić także na glony. W oceanach będą bowiem panować lepsze warunki niż na lądzie. Wodorosty mają wiele cennych składników odżywczych, co wykorzystywane jest dziś choćby w kuchni japońskiej, a do tego zawarte w nich substancje zapobiegają wchłanianiu radioaktywnego jodu. Po atomowej apokalipsie – bezcenne. A jakie zapasy powinniśmy zgromadzić w naszym atomowym schronie, kiedy na koniec świata będziemy dopiero czekać? Amerykańscy badacze polecają najbardziej trwałe produkty, takie jak sypki ryż, który może być zdatny do spożycia nawet przez 30 lat, a także… miód. Warto zgromadzić zapas masła orzechowego, które nie wymaga lodówki i zapewnia kalorie. Naukowcy radzą też postawić w postapokaliptycznej diecie na mięso suszone, suchą fasolę, mleko w proszku i oczywiście wszelakie konserwy, a także niezniszczalny ekstrakt waniliowy. A jeśli po apokalipsie poczujemy, że mamy ochotę na coś mocniejszego, lepiej postawić na wódkę i whiskey, unikając trunków słodzonych i aromatyzowanych.