Dlaczego Polonia nie dostrzega chicagowskich artystów?

2012-03-20 7:00

Janusz Kopeć jest chicagowskim malarzem i poetą, który niedawno wydał tomik wierszy pt „Wirtualia”. Do 5 marca w Cafe Prague przy 6710 W. Belmont Ave. w Chicago można także oglądać  wystawę jego malarstwa.

Czy w obecnych czasach można wyżyć z bycia artystą?
– To bardzo trudne… Gdyby się było wielkim artystą, może byłoby inaczej. Większość jednak twórców na emigracji, by się utrzymać, musi pracować w innym zawodzie. A sztuka jest drogim hobby. Wydałem osiem tomików poezji własnym sumptem. Podobnie z moim malarstwem – kilkanaście wystaw zorganizowałem na własny koszt. Polonia zdaje się nie dostrzegać chicagowskich artystów, ważniejsze od sztuki są wielkie samochody i jeszcze większe domy…

Ukończył pan Akademię Rolniczą w Krakowie i pracował w Instytucie Ochrony Roślin w Poznaniu. Jak to się stało, że na emigracji stał się pan artystą?
– Emigracja wszystko zmienia: nasze myślenie, nawet naszą osobowość. Stąd inaczej patrzymy na naszą ojczyznę, idealizujemy ją, stajemy się nadwrażliwi. Tutaj otoczeni anglojęzycznym morzem obcości inaczej postrzegamy rzeczywistość i czasem właśnie wyzwalamy nasze umiejętności i najskrytsze marzenia. Już w Polsce pisywałem artykuły do gazet i czytałem bez opamiętania poezję. To wszystko gdzieś tkwiło w mojej duszy, w moim sercu, a zmaterializowało się tutaj, wybuchło nagle jak wulkan, jak liście wiosenne…

W Polsce był pan związany z Krakowem…
– Kocham Kraków, z jego historią i zabytkami. Tam wszystko jest tchnieniem historii. Znam każde muzeum, każdy teatr, każdą uliczkę. Uczestniczyłem czynnie w życiu kulturalnym tego miasta, a to procentuje do dziś. Ilekroć jestem w Polsce, zawsze jadę do Krakowa. Odwiedzam moich kolegów, spaceruję po Plantach, pędzę tramwajem na Kopiec Kościuszki, przywołuję dawne wspomnienia. Koniecznie muszę zobaczyć odrestaurowany Kazimierz, a stąd tylko krok na Wawel. A wieczorem, gdy uliczne latarnie jarzą się srebrnym blaskiem, idziemy do Teatru Słowackiego.

Jak trafił pan do USA?
– Byłem tu na rocznym stypendium, w Nowym Jorku. I zauroczyła mnie Ameryka, jej demokracja, koloryt i entuzjazm. W Polsce po stanie wojennym było wiele tumultu i beznadziei. Przyjechałem znów do Ameryki, do Hartford w Connecticut, do mojej ciotki, która mieszkała w USA od 1912 roku. Nie jestem uchodźcą politycznym, przeprowadzka do USA to był mój świadomy wybór.
Co jest dla pana inspiracją w poezji i malarstwie?
– Samo życie, jego koloryt i wielka tajemniczość. W swej twórczości szukam nowych wyzwań. Poezja to zaczarowana kraina, w której inaczej pachną kwiaty, inny wymiar ma czas, inaczej postrzegamy rzeczywistość. Wciąż nie wiem, dlaczego poeci piszą wiersze, może chcą zadziwić kolegów swym kunsztem, a może pragną powiedzieć coś światu, czego nie mogą lub nie chcą rzec w codziennej konwersacji. By poezja była maleńkim cudem, na pewno konieczne jest ucałowanie przez muzy, trochę warsztatu i łut szczęścia.

A jak jest z malarstwem?
– Podczas studiów bywałem w pracowniach krakowskiej ASP, malowałem plakaty. Potem to wszystko jakoś zasnęło we mnie i obudziło się po latach. Maluję głównie porterty, pejzaże, abstrakcje, martwą naturę i kwiaty. Urzeka mnie koloryt, ekspresja i kompozycja. Malarstwo to przecież poezja kolorów, a poezja to malarstwo słów. Może pragnę namalować to, czego nie zdołałem powiedzieć w poezji. Jak na razie moje malarstwo wywołuje wiele kontrowersji, zarówno wśród profesjonalistów, jak też miłośników sztuk pięknych.  

Na kim  pan się wzoruje w swojej twórczości?
– Oczywiście korzystam z mądrości poprzedników. Chciałbym jednak stworzyć własny styl, aby moja poezja była rozpoznawalna. Ostatni mój tomik „Wirtualia” wywołał sporo zamieszania. Niektórzy twierdzą nawet, że Kopeć zwariował. Ten tomik, napisany w manierze postmodernistycznej, jest jak kronika filmowa, jak graffiti, jak plakat uliczny. Urzeka innością, ciekawą poetyką, odmienną formą. Cieszy mnie bardzo, że łamię utarte stereotypy, że moja poezja jest krętym meandrem inności.



Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki