Cały świat myśli o walce z koronawirusem, a tymczasem nad Europą zawisła groźba nowego Czarnobyla. Jak podają białoruskie i litewskie źródła, na terenie nowej białoruskiej elektrowni atomowej w Ostrowcu już doszło do pierwszego incydentu. Wydarzył się on zaledwie kilka dni po uroczystym otwarciu zakładu przez Aleksandra Łukaszenkę i rozdawaniu jodu przez władze litewskie, które obawiają się elektrowni stojącej zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Wilna i twierdzą, iż Białoruś lekceważy standardy bezpieczeństwa, jakie musza być przestrzegane w elektrowniach atomowych.
Według portalu TUT i litewskiej telewizji LRT w zakładzie kilka dni temu doszło do awarii i wybuchu transformatorów mierzących napięcie. Choć strona białoruska oficjalnie nie potwierdza, że doszło do eksplozji, to jednak przyznaje, iż po testach "zaszła konieczność wymiany części oprzyrządzowania". Nic na szczęście nie wskazuje na skażenie radioaktywne, jednak zdarzenie to jest niepokojącym sygnałem potwierdzającym litewskie obawy związane z pospiesznym otwarciem elektrowni, które dla Łukaszenki miało znaczenie przede wszystkim propagandowe. By pokazać światu, że jest "potęgą atomową", jak sam to ujął, mógł niestety poświęcić bezpieczeństwo na rzecz dogodnego dla siebie terminu otwarcia zakładu, zbudowanego zresztą przez rosyjski Rosatom.