Gruzy WTC zniszczyły nasze życie

2011-09-09 21:33

Zamachy terrorystyczne na World Trade Center z 11 września 2001 na zawsze zmieniły życie państwa Sienkiewiczów z Greenpointu. Przyjechali do Nowego Jorku – podobnie jak większość imigrantów – spełnić swój amerykański sen. Największy atak w historii Ameryki w bezlitosny sposób zmienił ich plany szybkiego powrotu do Polski. Praca przy odgruzowywaniu Ground Zero zakończyła się dla pana Roberta ciężką chorobą nowotworową. Wraz z żoną postanowił opowiedzieć swoją przejmującą historię Czytelnikom „Super Expressu”. – Namówiłam męża, żebyśmy spróbowali swoich sił za Wielką Wodą. Zawsze lubiłam wyzwania i pomyślałam, że taki wyjazd będzie dla nas pewnego rodzaju sprawdzianem. A ponieważ mieszka tu moja najbliższa rodzina nie zastanawialiśmy się długo – mówi. – Dokładnie 21 września 1999 roku z rodzinnej Łomży przyjechaliśmy do Nowego Jorku – wspomina pani Beata Sienkiewicz.

Tuż po przyjeździe, jak wielu naszych rodaków, zamieszkali na Greenpoincie. Pan Robert rozpoczął pracę w firmie budowlanej, a pani Beata sprzątała domy na Long Island. I tak upływały im pierwsze miesiące imigracji. Spokojnie czekali na sfinalizowanie legalizacji pobytu.

O zamachach na Manhattanie pani Beata dowiedziała się sprzątając jeden z domów. – Koleżanka powiedziała mi, że w centrum Nowego Jorku miał miejsce straszny zamach terrorystyczny. Że zginęło mnóstwo osób. Nie chciałam w to wierzyć… – opowiada.

Robert, mąż pani Beaty, w dniu tragicznych wydarzeń pracował w firmie budowlanej. – Pamiętam jak dziś kiedy tuż po zamachach przyszedł do nas szef i powiedział, że dostał kontrakt na odgruzowanie terenu po zawalonych WTC. Zostałem wyznaczony na nocną zmianę. Pracowaliśmy po 12 godzin na dobę. To, co widziałem podczas swojej zmiany w pracy, śni mi się do dziś po nocach. To było straszne... ten zapach spalonych ludzkich ciał. Worki ze zwłokami, które były składane w jedno miejsce, a później przewożone ciężarówkami. Ludzkie szczątki wystawały spod gruzów. Tego nie da się opowiedzieć – wspomina ze łzami w oczach pan Robert.

Gdy szedł do pracy przy oczyszczaniu terenu WTC, nikt nie ostrzegał, że będzie przebywać w niebezpiecznym dla zdrowia środowisku. – Pracowaliśmy w tym pyle bez żadnego zabezpieczenia, nie mieliśmy masek, ani odpowiednich kombinezonów. Nasi przełożeni powtarzali, że nic nam nie grozi. Więc w to wierzyłem… Pracowałem tam trzy miesiące. Nie zdając sobie nawet sprawy, że w powietrzu unosiła się cała tablica Mendelejewa – mówi. Po kilku miesiącach szef dostał inny kontrakt, w innym miejscu.

– Nie miałem wtedy prawie żadnych dolegliwości. Jedynie co mi dokuczało to refluks i zatoki. Ale wiadomo, człowiek się nad sobą nie rozczulał. Chodziłem do pracy, bo pieniądze były potrzebne – mówi Robert Sienkiewicz. – Dopiero w 2005 roku dowiedziałem się, że mogę skorzystać z badań monitorujących. Wcześniej osoby pracujące przy odgruzowywaniu zgliszcz nie były informowane o skutkach tej pracy. Wręcz przeciwnie – dostawaliśmy urzędowe pisma, że nie istniało żadne niebezpieczeństwo dla zdrowia – mówi nam Polak.

Jednak zdrowie pana Roberta coraz bardziej szwankowało. – W 2008 roku zacząłem pluć krwią. Chodziłem do lekarza pierwszego kontaktu i prosiłem o skierowanie na specjalistyczne badania. Niestety, czekałem na nie ponad rok – mówi.

– Mąż z dnia na dzień zaczął tracić siły. Postanowiliśmy, że trzeba wracać  – mówi pani Beata.

Wtedy przyszły wyniki ze szpitala i straszna diagnoza: rak węzłów chłonnych. – Chorzy na raka, którzy pracowali przy WTC nie są objęci darmowym programem leczenia. Mąż musiał czekać na sponsora, by pójść na operacę. Byliśmy załamani, nie wiedzieliśmy co robić: zostać i czekać, wracać do kraju – opowiada pani Beata. Szczególnie, że wcześniej wszystkie ich rzeczy zostały spakowane i w pudłach wysłane do Polski. Wypowiedzieli nawet umowę najmu mieszkania.

Na szczęście dość szybko znaleźli sponsora. Okazał się nim być New York Times. – Oddaliśmy bilety lotnicze do Polski i mąż znalazł się w szpitalu. I wtedy zaczęło się prawdziwe piekło – wspomina Polka. – Mąż przyjął 28 naświetlań. Z potężnego mężczyzny zostało chucherko. W ciągu 2 tygodni schudł 37 funtów. Cztery tygodnie nie przyjmował pokarmów! – mówi. – To były koszmarne dni. Musieliśmy się uczyć tej choroby. Powoli staraliśmy się ją okiełznać i z nią żyć. Całe szczęście, że w szpitalu na Manhattanie poznaliśmy wspaniałego lekarza, takiego z powołania. To właśnie on pomógł nam odnaleźć się w tej chorobie. Dziś mogę powiedzieć jedno: bez wsparcia, jakie dostałem od żony, nie byłbym w stanie sobie poradzić z natłokiem nieszczęść jakie mnie spotkały – mówi pan Robert. Okazało się bowiem, że po wycięciu węzłów chłonnych wykryto u niego kolejnego raka – tym razem tarczycy. To było w 2010 roku. – Tym razem przyjąłem 35 naświetlań i 5 chemii w ciągu 7 tygodni. Podczas operacji wycinania guza uszkodzono mi lewą łopatkę mam tam wgłębienie. Twarz mam strasznie spuchniętą, a pod brodą czuję olbrzymie zgrubienie – opowiada.

Rodzina Sienkiewiczów utrzymuje się z oszczędności, które już powoli topnieją. – Były momenty, że pieniądze na lekarstwa przysyłali nam z Polski rodzice męża. Obecnie będziemy starali się wrócić do pracy. Jednak teraz wszystkie nasze działania determinuje choroba. Niestety, w naszym wypadku nie możemy nic planować. Teraz cieszymy się z tego, że mąż powoli wraca do zdrowia – mówi kobieta. I dodaje, że wszystkie nieszczęścia, jakie ich spotkały, dodały im sił. – W Polsce żyliśmy raczej obok siebie. Teraz zbliżyliśmy się do siebie – mówi pani Beata.

– Nie wiemy co nas może spotkać jutro, ale wiem, że mogę liczyć na najbliższą mi osobę. To właśnie ona siedziała przy moim łóżku każdego dnia, jak wracałem do zdrowia po kolejnych operacjach. Teraz mogę śmiało powiedzieć, że mam najdzielniejszą żonę na świecie – kończy wzruszony Robert.

wysłuchała Agnieszka Granatowska

 

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki