Nie jest tajemnicą, że gdyby to zależało od Kremla, prezydentem Francji zostałaby Marine Le Pen (48 l.), prorosyjska, a zarazem antyunijna kandydatka skrajnej prawicy. Nie jest też tajemnicą, że od jakiegoś czasu w kampanie wyborcze na zachodzie Europy i w USA wtrącają się hakerzy usiłujący kompromitować kandydatów niewygodnych dla Moskwy. Tak było m.in. z ujawnieniem e-maili Partii Demokratycznej przed ubiegłorocznymi wyborami prezydenckimi w USA, co osłabiło szanse Hillary Clinton.
- I tak jest teraz we Francji - grzmią ludzie ze sztabu wyborczego Emmanuela Macrona, który w miniony piątek, tuż przed druga turą wyborów, padł ofiarą hakerskiego ataku. Do sieci wyciekło ok. dziewięciu gigabajtów dokumentów i danych. - A wśród autentycznych papierów o przebiegu kampanii wyborczej, prywatnych wiadomości i rozliczeń finansowych, opublikowano sprytnie spreparowane fałszywki, aby wzbudzić podejrzenia co do uczciwości Macrona - alarmują pracownicy sztabu.
Kto za tym stoi? Portal WikiLeaks odkrył ślady prowadzące do firmy powiązanej z rosyjskim rządem, ale jak zwykle twardych dowodów nie ma. Kolejne pytanie: czy atak osłabił pozycję Macrona, któremu sondaże dawały miażdżącą przewagę nad Marine Le Pen - 63 proc. do 37 proc.?