Tonący brzytwy się chwyta. To powiedzenie sprawdza się w przypadku hien ze Smoleńska. Czterej żołnierze z garnizonu obsługi lotniska Siewiernyj zostali już schwytani przez rosyjskich milicjantów. To mundurowi jako jedni z pierwszych dotarli na miejsce tragedii prezydenckiego samolotu. Skorzystali z okazji, że wokół wraku nie kręcili się jeszcze funkcjonariusze policji i plądrowali szczątki maszyny w poszukiwaniu co cenniejszych przedmiotów.
Gdy przy zwłokach Andrzeja Przewoźnika, sekretarza generalnego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa znaleźli saszetkę z portfelem nie wahali się ani chwili. Szybko wyjęli karty kredytowe z zapisanymi numerami PIN. Zaledwie półtorej godziny po katastrofie wypłacili pieniądze. W sumie z konta Przewoźnika ukradli około 6 tysięcy złotych. Gotówkę przepili w barze „Lot”, tuż pod garnizonem.
Żołnierze- złodzieje przyznali się do kradzieży, ale dopiero wtedy gdy z winą wypisaną na twarzy nie mieli jak się wykręcać. Pewnie do tej pory nikt by o niej nie wiedział, ale żona Andrzeja Przewoźnika zgłosiła przestępstwo na prokuraturze. Media w Polsce nagłośniły skandaliczną kradzież, więc rosyjskim milicjantom nie pozostawało nic innego jak tylko szukać sprawców.
Po zatrzymaniu Siergieja Syrowa, Artura Pankratowa, Jurija Sankowa oraz I.W. Pustowara okazało się, że hieny ze Smoleńska już wcześniej byli karani za złodziejskie wybryki. Wszyscy trafili do aresztu, a rosyjski tygodnik „Żyzń” napisał, że żałują swojego czynu, płaczą w trakcie przesłuchań i są gotowi do zadośćuczynienia finansowego.